Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Kiedy zejdzie pan na dół, z przyjemnością pokażę panu odznakę. - Jeśli to jakiś żart... - To nie żart, proszę pana. - W takim razie o co chodzi? - O jednego z pańskich lokatorów... - Wpadł w jakieś kłopoty? - Proszę zejść do nas na dół. - ...chwileczkę. Pięć minut później w holu pojawił się mężczyzna dobiegający trzydziestki. Przecierał zaspane oczy. Młody, łysy, z lekkim brązowym wąsikiem i przyciętą kozią bródką. Miał na sobie workowatą szarą koszulkę, niebieskie szorty i kapcie. Blade nogi pokrywało jasne owłosienie. Mrugając i wciąż przecierając oczy, patrzył na nas przez szklane drzwi. Milo wyjął odznakę, a facet z kozią bródką najpierw przypatrywał się jej, potem zmarszczył brwi i mruknął: - Niech mi pan pokaże coś jeszcze. - Świetnie, co za wybredny człowiek - mruknął Milo. Ciągle uśmiechając się, pokazał służbową kartę kredytową. Nawet jeśli dozorca zorientował się, że komenda Mila nie obejmuje zasięgiem tego rejonu, nic nie dał po sobie poznać. Kiwając sennie głową, otworzył drzwi i wpuścił nas do środka. - Nie rozumiem, dlaczego nie mogliście przyjść o przyzwoitej porze. - Przykro nam, ale ta sprawa właśnie wypłynęła. - Jaka sprawa? Kto ma kłopoty? - Na razie to jeszcze nie kłopoty, ale chcielibyśmy zadać panu kilka pytań na temat pana Budzhyshyna. - Pana Budzhyshyna? - Tak... Dozorca uśmiechnął się. - Taki tu nie mieszka. - Pod szóstką... - Tam mieszka pani Budzhyshyn. Irina. I mieszka sama. - Czy ma może narzeczonego, panie... - Laurel. Phil Laurel. Tak, tak, tak jak Laurel i Hardy, czyli Flip i Flap. Nigdy nie widziałem jej z narzeczonym, nie wiem, czy się z kimś umawia. Prawie nigdy jej nie ma w domu. Miła cicha lokatorka, nie sprawia żadnych kłopotów. - W takim razie gdzie przebywa, kiedy nie ma jej w domu, panie Laurel? - Przypuszczam, że w pracy. - A czym się zajmuje? - Pracuje w towarzystwie ubezpieczeniowym, jest kimś w rodzaju inspektora. Nieźle zarabia, płaci czynsz w terminie. Więcej nic mnie nie obchodzi. A co się stało? - Na skrzynce jest mowa o szkole językowej. - Dorabia sobie po godzinach - wyjaśnił Laurel. - Budzhyshyn. To Rosjanka? - zapytał Milo. - Tak. Mówi, że w Rosji była matematyczką i uczyła na uniwersytecie. - A zatem ta szkoła to taka lewizna. Laurel się zmieszał. - Tak naprawdę nie pozwalamy lokatorom na prowadzenie tutaj działalności gospodarczej, ale w jej przypadku to nic wielkiego, ot po prostu przychodzi tu w tygodniu kilku facetów. To bardzo spokojna osoba. I bardzo miła. I dlatego jestem pewien, że mają państwo niewłaściwe informacje... - Facetów? Wszyscy jej uczniowie to mężczyźni? Laurel potarł brodę. - Zdaje się, że tak... a nie. - Roześmiał się, ukazując pożółkłe od nikotyny zęby. - Nie, nie Irina. To śmieszne. - O co chodzi? - Sugerujecie, że to jakaś cali girl? Nie, nie ona. Nie pozwolilibyśmy na to, proszę mi wierzyć. - Mieliście już jakieś kłopoty z cali girls? - Nie w tym budynku, w innych, bardziej na wschód, tak, oczywiście... ale Irina nie jest taka. - Pan jest właścicielem budynku? - Współwłaścicielem. - Zerknął na podłogę. - Wraz z rodzicami. Przeszli na emeryturę i przenieśli się do Palm Springs, a ja zająłem się interesami, żeby im ulżyć. - Ziewnął. - Mogę już wrócić do łóżka? - Czy pańska lokatorka prowadzi także firmę Hermes Electric? - zapytał Milo. - O ile wiem, to nie... o co tutaj chodzi? - A gdzie się mieści ta firma ubezpieczeniowa, w której pracuje? - Gdzieś przy Wilshire. Musiałbym sprawdzić w jej aktach. - A mógłby pan to dla nas zrobić? Laurel stłumił kolejne ziewnięcie. - Czy to naprawdę takie ważne? Dajcie spokój, co niby takiego miałaby zrobić? - Jej nazwisko wypłynęło podczas jednego ze śledztw. - W sprawie elektryków? Chodzi o jakiś przekręt budowlany? Niejedno mógłbym panom opowiedzieć o budowach. Wszyscy budowlańcy to łachudry, etos pracy już nie istnieje w amerykańskiej cywilizacji. Przerwał. Milo uśmiechnął się, a Laurel potarł kozią bródkę i westchnął. - No dobra, poczekajcie jeszcze chwilę, przyniosę teczkę. Wejdziecie do środka? - Dziękujemy bardzo - odrzekł Milo. - Serdecznie dziękujemy za poświęcony nam czas. Laurel poszedł szurając kapciami po podłodze, po czym wrócił z żółtą karteczką przylepioną do palca jak maleńka flaga. - Proszę. Pomyliłem się, to fundusz powierniczy, Metropolitan Title. Tak jak mówiłem, mieści się przy Wilshire. W podaniu wpisała: kierowniczka do spraw danych. Nie bardzo mnie cieszy, że przekazuję wam te informacje bez jej zgody, ale tyle możecie się dowiedzieć wszędzie. Milo wziął od Laurela żółtą karteczkę i odczytał adres. Wilshire 5500, czyli gdzieś w okolicach La Brea. - Dziękujemy panu. Teraz złożymy wizytę pani Budzhyshyn. - O tej porze? - Postaramy się nie hałasować. Laurel mrugnął oczami. - I nie będzie żadnego... zamieszania ani nic takiego? - Nie. Chcemy tylko porozmawiać. Mała wyłożona lustrami winda skrzypiąc zabrała nas na drugie piętro. Wyszliśmy na żółty korytarz. Na każdym piętrze mieściły się dwa apartamenty. Numer sześć znajdował się po lewej stronie. Milo zapukał