Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Piękna i dzika jak ona, nieoczekiwanie tkliwa, zaskakująca i tajemni cza. -- Ja... przyjść... ostatni raz... -- wyszeptała. Zdało jej się nagle, że powiedziała za dużo, że major powinien się resz ty domyślić. Nie rozumiał jednak dalekiej aluzii. Musiałby być Indiani nem, by ten okruch prawdy mógł w nim wzbudzić podejrzenie. Zaniepo koił go jednak wyraz jej twarzy. Naprawdę musiało się coś stać, skoro opanowana i zamknięta w sobie Indianka była tak poruszona. -- Dlaczego ostatni raz? -- spytał kładąc rękę na jej ramieniu. Jęknęła cicho i schyliła głowę. --' Któż ci zakazał? Powiedz! -- Nie -- potrząsnęła głową -- nie, nikt... Uniósł jej twarz w górę ku sobie, wpatrując się z bliska w rozszerzone źrenice. .v -- Uspokój się -- powiedział opiekuńczo. -- Nic złego ci się nie sta nie, obronię cię. Podprowadził ją do krzesła, na którym przyklękła bojaźliwie, podkur czając nogi. Nalał jeszcze wina i podsunął kubek do jej ust. Wypiła po słusznie. -- Lubię cię -- szepnął. -- Smutno by mi było, gdybyś przestała przychodzić. Przesunął ręką po jej policzku. Zmrużyła oczy, wargi jej rozchyliły się w niewysłowionym uśmiechu. ,,Do licha, cóż za śliczna twarz..." -- pomyślał przyciągając ją ku sobie. W tej chwili rozwarły się drzwi. Żołnierz zasalutował przepisowo i znieruchomiał. -- Co tam, Sandy? -- spytał major niecierpliwie. -- Wieczerza podana, sir. -- Dobrze, przyjdę później. Możesz odejść! Gladwyn odwrócił się i zaczął chodzić po pokoju. Znał Indian na tyle, że wiedział, jak bardzo nieskorzy są do uzewnętrzniania swych uczuć. Nawet kobiety. Zastanowił się. Stanął przy oknie i spojrzał w głęboki, wie czorny błękit, przechodzący we fiolet nocy. Stamtąd, z puszczy przyszła o tej późnej porze, ogarnięta jakimś wielkim strachem i rozpaczą. Kocha ła go, nie wątpił w to widząc, jaka słodycz napełnia jej nieufne oczy, ilekroć zwracała twarz ku niemu. Wzruszała go, pociągała i podniecała swym wdziękiem. I nagle przyszło mu na myśl, że dziewczyna nie o siebie się martwi, że nie jej grozi niebezpieczeństwo. A więc komu? Podejrzenie, które od początku zaniepokoiło Gladwyna, ożyło w tej chwili. Dziewczyna o czymś wie i przyszła mu to powiedzieć, ale się boi, waha... Uczuł niepokój. Już dostatecznie długo mieszkał w tym dzikim kraju i pełnił służbę w Królewskiej Armii Amerykańskiej, by poznać, jakie niebezpieczeństwa mogą grozić białym. Pociągały go wprawdzie przygo dy, rozmach wielkich odkryć i rozkosz zdobywania. Był jeszcze młody, dostatecznie młody, by w tym zasmakować. Lecz stawał się coraz czujniejszy, coraz bardziej skrępowany odpowiedzialnością, coraz mniej wrażliwy. Uczucie ciągłej niepewności, podniecające i męczące, cenił coraz mniej, a znał coraz lepiej. Odszedł od okna, przybliżył się znów do dziewczyny. -- Mów! -- powiedział ostro jak do żołnierza. Lecz gdy drgnęła przestraszona, zrozumiał, że popełnił błąd. Podszedł, objął ją i przycisnął do siebie. Przytuliła głowę do jego ra mienia. Głaskał ją po włosach. Ręka jego przesunęła się po ozdobnym, miedzianym grzebieniu. -- Ładny -- powiedział. -- Skąd go masz? Kto ci go podarował? Odsunęła się od niego. Wielkie, bezbrzeżne zdumienie odbiło się w oczach, które na niego podniosła. Jakże to? Nie pamiętał? Wyciągnęła nieśmiało rękę, palcem dotknęła jego piersi. -- Ty... -- szepnęła. Przypomniał sobie. Uśmiechnął się i znów przytulił ją do siebie. -- Taraz mi powiesz -- powiedział zbliżając wargi do jej ucha -- te raz mi powiesz, co się stało. Milczała. Czuł, że się waha. Odsunął ją lekko od siebie. -- Idź -- powiedział ze smutkiem. -- Nie kochasz mnie. Nie masz do mnie zaufania. Stała przez chwilę nieruchomo, trzymając rękę na ustach. Lęk, roz pacz, wahanie, męka niepewności malowały się kolejno w jej oczach. Potem rzuciła się ku niemu, objęła go, jakby go chciała sobą zasłonić. -- Oni tu przyjść... oni... Gladwyn stał się czujny. Groźny niemal. -- Kto? -- zapytał przysuwając twarz do jej twarzy i zatapiając spojrzenie bladych oczu w jej rozszerzonych źrenicach. -- Kto? -- Pontiak... -- szepnęła. I drżąc z lęku i miłości opowiedziała mu wszystko. Był jasny majowy ranek. Wysoko na maszcie łopotała w chłodnym wietrze flaga Św. Jerzego, niespokojnie jak ptak, który chce ulecieć. Tak przynajmniej zdawało się Pontiakowi, który przystanął na chwilę i podniósł twarz ku niebu. W jego przymrużonych oczach czaił się wyraz triumfu. Zbliżała się wielka chwila. Uderzył tomahawkiem w bramę fortu. Uchyliło się wąskie okienko, przez które wyjrzał strażnik. Zatrzasnęło się, a po chwili rozległ się chro bot łańcuchów i szczęk rygla. Brama rozwarła się powoli. Wojownicy weszli. Pontiak kroczył pierwszy. Czyż nie wchodził tu jako zdobywca? Za chwilę spełnią się losy i fort będzie w jego ręku. Ledwie dostrzegalny uśmiech przemknął po jego wargach. Indianie w długich płaszczach z bawolej skóry szli powoli, z godnością i dumą. Nieruchome ich twarze nie wyrażały nic, tajemnicze były jak wody śpiących jezior leśnych, choć wygląd fortu mógł budzić zdumienie. Wąskie uliczki pełne były uzbrojonych żołnierzy. Na placu, między czwo robokiem budynków, stał oddział z muszkietami przy nodze. Zauważył to Pontiak, zauważyli wojownicy. Ani jeden mięsień nie drgnął w ich twarzach. Szli dalej w spokoju i milczeniu. W komendzie garnizonu czekał na nich Gladwyn w otoczeniu oficerów. Jeden rzut oka wystarczył, by Pontiak zorientował się w sytuacji,. Angli cy byli uzbrojeni, mieli za pasem po dwa pistolety i szpady u boku. Major wskazał gościom bawole skóry, rozesłane dla nich na podłodze. Usiedli zachowując tradycyjne milczenie i zdając się nie patrzeć na bia łych. Ci zaś spoglądali na nich nie ukrywając odrazy i nienawiści. -- Czemuż to, ojcze -- rzekł wreszcie Pontiak przerywając milcze nie -- widzimy wszędzie uzbrojonych białych wojowników? Czy nie masz zaufania do naszego plemienia? Czy jesteśmy obcy? Ileż razy w tym miejscu paliliśmy kalumet i piliśmy z jednej czary? Darzysz nas nieufnoś cią! Gladwyn nie odpowiedział. Milczenie jego utwierdziło Pontiaka.i jego wojowników w podejrzeniu. Anglicy byli uprzedzeni. Wiedzieli. Któż mógł zdradzić plan, który wczoraj ułożyli w wiosce Pottowatomich? Zimny gniew, bezsilna wściekłość ogarnęła Wielkiego Sachema