Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Panią Carey przywiązano do noszy. Opuszczono je delikatnie na linach po burcie. Przyjazne ręce wyciągnęły się, by wziąć kobietę na pokład łodzi ratunkowej. Carey wychylił się przez reling. Dopiero gdy Myra była już bezpieczna, odwrócił się do Angela. - Lepiej się stąd zabieraj, przyjacielu. Statek na pewno pójdzie na dno. Angelo rozejrzał się ze smutkiem. - Lada chwila, panie Carey. Ale najpierw pomogę paru pasażerom - odparł z uśmiechem. - Pamięta pan, co powiedział o moim imieniu? - Kiedy Angelo poznał Careyów, Jake zażartował, że skoro kelner nosi imię “anioł”, to znaczy, że jest istotą, która służy innym. - Pamiętam. - Carey ujął dłoń Angela. - Dziękuję. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę. Gdybyś kiedykolwiek potrzebował czegoś, przyjdź do mnie. Rozumiemy się? Angelo skinął głową. - Grazie. Proszę pożegnać ode mnie bella signora. Carey przeszedł nad relingiem i zaczął się zsuwać po linie do łodzi ratunkowej. Angelo pomachał mu na pożegnanie. Nie powiedział Careyowi ani nikomu innemu o strasznej scenie w garażu. Nie była na to teraz odpowiednia chwila. Może zresztą nigdy nie nastąpi właściwy moment. Nikt nie uwierzy najniższemu rangą kelnerowi. Przypomniało mu się sycylijskie przysłowie: “Ptak, który głośno śpiewa na drzewie, kończy w garnku”. Śmiertelna wachta już się praktycznie kończyła. Ostatni żyjący ludzie zostali zabrani ze statku w różowawym świetle poranka. Kapitan z niewieloma członkami załogi pozostał na pokładzie do ostatniej minuty. Nie chciał, aby ktoś wszedł na statek i ogłosił że przejmuje jednostkę jako porzuconą. Na koniec i ta grupka zsunęła się po linach do łodzi ratunkowych. Ciepłe poranne słońce wspinało się na bezchmurne niebo, a przechył statku coraz bardziej rósł. Za dziesięć dziesiąta rano “Doria” leżał na prawym boku pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Dziób częściowo zanurzył się pod wodę. “Stockholm” stał w odległości około trzech mil morskich. Jego dziób był masą poskręcanego metalu. Wszędzie w pokrytej olejem wodzie pływały śmieci. Nieopodal znajdowały się dwa niszczyciele i cztery kutry Straży Przybrzeżnej. W górze krążyły samoloty i helikoptery. Koniec nastąpił mniej więcej o dziesiątej. Jedenaście godzin po kolizji “Doria” przekoziołkował przez prawą burtę. Puste łodzie ratunkowe, które oparły się wszelkim próbom ze strony załogi, by spuścić je na wodę, odpłynęły teraz same - w końcu udało im się uwolnić z zaczepów wyciągarek. Kiedy uwięzione w kadłubie powietrze wystrzeliło pod ciśnieniem przez bulaje, wokół statku eksplodowały spienione gejzery. Słońce zamigotało na wielkim sterze, mokrych skrzydłach bliźniaczych i prawie sześciometrowej średnicy śrubach napędowych, które przenosiły dumną jednostkę przez ocean. W ciągu kilku minut woda wypełniła przednią część statku. Rufa uniosła się pod ostrym kątem. Kadłub zaczął się wślizgiwać pod powierzchnię, jakby wciągały go potężne macki gigantycznego morskiego potwora. Woda całkowicie zalewała przedziały i apartamenty. Ciśnienie rozrywało metal i nity. Rozlegał się przy tym straszliwy, niemal ludzki jęk, od którego dreszczy dostaje każdy marynarz łodzi podwodnej po zatopieniu jednostki wroga. Statek opadał na dno niemal w identycznej pozycji, w jakiej zaczął tonąć. Sześćdziesiąt dziewięć metrów niżej gwałtownie się zatrzymał i położył na piaszczystych marach - na prawym boku. Wydobywające się z setek otworów pęcherze powietrza przemieniły ciemną wodę w jasny błękit. Przynajmniej przez piętnaście minut wokół potężnego wiru krążyły połamane, poodrywane resztki. Kiedy woda się uspokoiła, na miejsce zatonięcia wpłynął kuter Straży Przybrzeżnej. Rzucił boję znakującą, gdzie przed chwilą znajdował się “Doria”. Z powierzchni oceanu zniknął wart dwa miliony dolarów ładunek win, ekskluzywnych tkanin, mebli i oliwy z oliwek. Na dno poszły także wspaniałe dzieła sztuki - malowidła ścienne i gobeliny oraz odlana w brązie statua starego admirała. Głęboko we wnętrzu statku zamknięta została także tajemnicza czarna furgonetka z podziurawionymi ciałami strażników. Wysoki blondyn zszedł z trapu “Ile de France” przy nabrzeżu numer osiemdziesiąt cztery i ruszył w kierunku baraku służb celnych. Miał na sobie czarną wełnianą marynarską czapkę i długi płaszcz. Niczym się nie różnił od setek pasażerów, od których roiło się wokół. Spełnienie humanitarnego obowiązku opóźniło francuski liniowiec o trzydzieści sześć godzin. We wtorek po południu przybył do Nowego Jorku, gdzie go burzliwie przywitano i pozostał na tyle długo, by siedmiuset trzydziestu trzech rozbitków z “Dorii” mogło spokojnie zejść na ląd. Po zakończeniu historycznej akcji ratunkowej, szybko zawrócił, popłynął z powrotem rzeką Hudson i wyszedł na pełne morze. W końcu czas to pieniądz. - Następny - powiedział oficer służby imigracyjnej i podniósł wzrok znad stołu. Urzędnik przez chwilę się zastanawiał, czy mężczyzna przed nim nie został ranny w kolizji. Ostatecznie stwierdził jednak, że blizna jest stara. - Departament Stanu postanowił nie żądać od rozbitków paszportów. Proszę podpisać ten pusty formularz. Potrzebuję tylko pańskiego nazwiska i adresu zamieszkania w Stanach Zjednoczonych. - Oczywiście, dziękuję. Powiedziano nam to na statku. - Blondyn uśmiechnął się. A może jedynie zadrgała jego blizna? - Obawiam się, że mój paszport leży na dnie Atlantyku. - Oświadczył, że ma na nazwisko Johnson i wybiera się do Milwaukee. Urzędnik imigracyjny wskazał za siebie. - Niech pan stanie w tamtej kolejce. Lekarze muszą zbadać, czy nie ma pan jakiejś zakaźnej choroby. To nie powinno długo potrwać. Następny, proszę. Badania lekarskie rzeczywiście nie trwały długo. Chwilę później blondyn przeszedł przez bramkę. Tłum rozbitków, członków ich rodzin i przyjaciół wylał się z doku na ulicę. Była zapchana sunącymi wolno, trąbiącymi pojazdami - samochodami osobowymi, autobusami i taksówkami. Blondyn stanął na chodniku i rozejrzał się. W końcu znalazł szukającą go parę oczu. Dostrzegł następną, potem trzecią. Skinął głową na znak, że zauważył towarzyszy i wszyscy rozeszli się w różne strony. Ruszył przed siebie w kierunku Czterdziestej Czwartej ulicy. Po drodze machnął na taksówkę. Był zmęczony nocnym wysiłkiem. Marzył o wypoczynku