They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Babcia była dosyć typową Poznanianką, drżała kiedy zasiadałem na jej reprezentacyjnej kanapie, a natychmiast po przejściu po pokoju wycierała rzekome ślady moich stóp na wywoskowanej podłodze. Odruchów bezinteresownej serdeczności nie pamiętam. Tylko kuchnia babci była znakomita, w przeciwieństwie do tczewskien kuchni mamy. Obie ciotki, Terenia i Walosia, były z usposobienia podobne do macochy, choć nie tak konsekwentne. Bardziej lubiłem starszą. Kończyła karierę zawodową już jako wdowa po wojnie, w Gnieźnie, tam ją kilka razy odwiedziłem. „Kucharski z Kucharek” otworzył po wojnie sklep papierniczy w Poznaniu u zbiegu Garbar i Rynku Bernardyńskiego, interes nie kwitł, za to właściciel tęgo popijał, a sygnet błyszczał wspaniale. Wszyscy drżeliśmy z powodu późnych ciąż cioci Walosi – pierwszej, gdy miała 43 lata (dziecko zmarło) i drugiej dwa lata później – ale skończyła się szczęśliwie. Niekiedy wraz z dziadkiem i babcią jeździliśmy do gniazda Szydłowskich w Rogoźnie: żył tam jeszcze brat pierwszej żony dziadka, gospodarzył na roli „za jeziorem”, żyli jego synowie i ich kuzyni, z których najwyżej wyemancypował się społecznie inżynier Szydłowski, dyrektor Fabryki Maszyn Młyńskich; miał niestety paskudną żonę, potrafiła oskarżyć mnie lub brata o kradzież srebrnych łyżeczek; obrażeni unikaliśmy później tego domu. Prawdziwą dumą napawali mnie za to dwaj kuzyni ojca z Poznania, Zygmunt i Marian Misiorny: jeden z nich był przed wojną mistrzem Polski w boksie w wadze muszej (przed Rotholcem), obaj później przez długie lata sędziowali podczas ligowych meczów bokserskich, Zygmunt był prócz tego którymś z ważnych dyrektorów Międzynarodowych Targów Poznań- 22 skich. Brat mój Janek mocniej związał się z poznańskim skrzydłem rodziny, częściej tam bywał i nawet poznał jej dalsze odgałęzienia, np. Lorentzów w Chodzieży. Druga córka Struczyńskich – Marta. Tę ciotkę bardzo kochałem. Może dlatego, że zawsze była bardzo smutna? Pamiętam, jak krótko przed wysiedleniem do Generalnego Gubernatorstwa zasiadała z naszą przyszywaną ciotką Wikcią Majtkowską przy kuchennym kredensie i popijając mocną herbatę lub kawę zamyślona paliła jednego papierosa po drugim w długiej szklanej lufce: tęskniła do męża, który po kampanii wrześniowej trafił do niemieckiego obozu jenieckiego. Była ładna, przynajmniej w moich oczach; czesała się „na chłopca”. Za Romana Romanowskiego wyszła z wielkiej miłości. Był dygnitarzem w starostwie powiatowym tczewskim i cieszył się opinią najprzystojniejszego mężczyzny w mieście. Całe życie Marty zamieniło się potem w czekanie: początkowo na dzieci, których długo mieć nie mogła (dopiero po siedmiu latach małżeństwa urodził się Witek, a rok później Olek), następnie na powrót męża z obozu, wreszcie na jego powrót z pracy oraz „z pracy”, był to bowiem pan korzystający z uroków życia i powracający do domu o najróżniejszych porach dnia i nocy. Nie był złym człowiekiem, przeciwnie, miał tylko tę słabość, że nie potrafił oprzeć się pokusom. A ciocia Marta czekała po nocach, piła mocne herbaty i paliła papierosa za papierosem, po czym wszystko Romanowi wybaczała... Trzecia, najmłodsza córka – Wanda – rocznik 1911, była rówieśnicą firmy „Jan Struczyński”. Uczęszczała do gimnazjum w Tczewie i najszybciej, jako pierwsza z sióstr, zmieniła stan cywilny: jej wybrańcem był absolwent wydziału mechanicznego Szkoły Morskiej Jan Banucha. Ślub odbył się w 1929 roku, w podróż poślubną popłynęli statkiem do Londynu. Jan Banucha nie poświęcił flocie zbyt wiele czasu, już w 1931 roku uległ namowom szwagra, wujka Franka, i objął kierownictwo filii hurtowni w Świeciu nad Wisłą a dwa lata później zarząd dużej hurtowni w Kościerzynie. Mieli czworo dzieci – Leszka, Jankę, Jurka i Andrzeja. Wyliczyłem łącznie 30 osób z pokolenia dziadków, dzieci i wnuków. W 1934 roku żył jeszcze 85–letni pradziadek Augustyn Leon, zatem mogła powstać „historyczna” fotografia czterech pokoleń rodu Struczyńskich: pozowali przed kamerą wsparty na lasce 85–letni pradziad Augustyn Leon, 60–letni dziadek Jan, 36–letni syn Franciszek i 9–letni wnuk Grześ. Z tych 30, a właściwie 31 osób, wojna i okupacja zabrały: wuja Jana Banuchę, który zmobilizowany poległ w obronie Gdyni na Kępie Oksywskiej w 1939 roku, mego ojca Edmunda Misiornego, zastrzelonego w jesieni 1939 roku przez niejakiego Wrase, byłego przywódcę mniejszości niemieckiej, a podczas okupacji wójta w Leśnej Jani niedaleko Smętowa, wuja Augustyna Struczyńskiego, który zginął w 1943 roku w niejasnych okolicznościach, ciotkę Martę, zmarłą w 1942 roku w wyniku zapalenia płuc oraz moich młodszych braci Tomka, zmarłego w 1941 roku w tczewskim szpitalu podobno (nikt nie wierzył obdukcjom niemieckiego kierownictwa) na zapalenie płuc oraz Romka, zmarłego tragicznie w pożarze w 1942 roku. Klan zmniejszył się więc o sześć osób, przetrwały 24 osoby – z tego w Tczewie w chwili nastania nowej Polski było nas, jak się rzekło, tylko troje: mama oraz Janek i ja. Resztę losy rzuciły w różne strony. Zamykam rozdział fragmentami z roku 1947 i 1950. Otóż w 1947 roku poza głośnymi wyborami do sejmu wypadły także złote gody dziadków. Oboje z babcią dotrwali do jubileuszu 50–lecia małżeństwa w dobrej formie. Z fetą w rodzinnym gronie wiązały się dwa wydarzenia: po pierwsze dziadek ogłosił, że ostatecznie wycofuje się z życia publicznego (w praktyce oznaczało to już jedynie rezygnację z przewodzenia radzie parafialnej, ku wielkiemu żalowi proboszcza), po drugie – posłaniec dostarczył długi, odręczny list biskupa chełmińskiego ks. dra Kazimierza Józefa Kowalskiego, tak staranny w wyliczeniu dziadkowych zasług dla ojczyzny i dla Kościoła, że aż mnie zatkało: postanowiłem, że odpytam dziadka na okoliczność jego licz- 23 nych doświadczeń życiowych, po czym jednak zaniedbałem się i niemal nic z tego nie wynikło, ku memu (dziś) wielkiemu żalowi. Zdążyłem przepytać go zaledwie o wypadki wojny 1914– 1918 roku, a i to niezbyt wnikliwie. Raz jeden, na prośbę babci, udałem się do Miłobądza, gdzie była chrzczona, poprosiłem w parafii o wyciąg z jej aktu chrztu a przy sposobności poznałem słynnego sędziwego historyka Pomorza, księdza Stanisława Czapiewskiego, który dożywał tam swoich dni przed ostatecznym przeniesieniem na „wycug” bodaj na probostwie w Turzy. Kiedy zjawiłem się na plebani staruszek siedział przy pianinie i grał Chopina. Ładny to był widok, uczony należał bowiem do gatunku pięknych starców, jak pan Andrzej Potworowski i inni. Usłyszawszy, że reprezentuję ród Struczyńskich, rozgadał się i sporo mi wtedy opowiedział o dawnych swoich z dziadkiem kontaktach. Miałem niespełna 17 lat, mało mnie to wówczas obchodziło – co wyznaję z żalem. Młodość jest dość bezmyślna i mało przewidująca. Dziadek zmarł w styczniu 1950 roku – wycieńczony przez dokuczliwą astmę, a powalony ostatecznie przez raka żołądka. Miał 76 lat