Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Są ludzie żyjący z szabru, na przykład Teeplee. Pewnego dnia przyszło mi do głowy, że warto poszukać szkła lub dobrego plastiku i wymienić zrobione własnoręcznie drewniane okiennice. W drodze do głowy minąłem zrujnowane gmachy. Postanowiłem iść tam i sprawdzić, czy coś się znajdzie. Był ciepły, pogodny grudniowy dzień; powietrze przejrzyste, drzewa brązowe... Minęły właśnie moje urodziny, skończyłem siedemnaście lat. Ruin takich jak w sąsiedztwie mojej czaszki były tysiące; aniołowie wznosili budynki tak, że do dziś sterczą ponad koronami drzew. Jedna z wysokich ścian ocalała, ale wszystkie okna były puste; promienie słońca nie trafiały na żadne przeszkody, a jednak puste otwory jakby je odpychały. Korzenie drzew skruszyły ściany innych budynków, ale szeroki kamienny plac, podobny do wielu innych, przetrwał w dobrym stanie. Ostra brunatna trawa porastała zbocza pagórków, w które zamieniały się ruiny budowli. To miejsce niczym się nie różniło od wielu podobnych gruzowisk; jak wszędzie słyszałem wrzask sójek i piski wiewiórek, choć było tam jakby spokojniej. Widziałem szlaki krzyżujące się pod określonym kątem; najszersze prowadziły do okazalszych budynków. Wszedłem przez obszerne wrota do ciemnego wnętrza i stanąłem jak wryty, mrugając powiekami, bo sala nie miała podłogi. U moich stóp ściana opadała pionowo w głąb jamy. Na dole coś się poruszyło; chyba zwierzę, które miało tam legowisko. Cichy dźwięk rozległ się echem w pustym wnętrzu. Promienie słoneczne wpadające do zakurzonego pomieszczenia przez puste okna nie oświetlały tajemniczej dziury, zorientowałem się jednak, że w kilku miejscach da się zejść. Zrobiłem parę kroków, ale zatrzymałem się natychmiast, by pomyśleć, czy zdołam tędy wrócić. Coś spadło ze stopnia, na którym stałem; słuchałem uważnie głośnego łoskotu. Usiadłem na schodku i niecierpliwym gestem odsunąłem przedmiot, który opadł mi na plecy. Odwróciłem głowę. Na moim ramieniu leżała rękawica, a w niej ukryta była ludzka ręka. Krzyknąłem, ale nie mogłem się cofnąć, bo stopień był zbyt wąski. Ręka należała do postawnego mężczyzny o bladej twarzy. Spod ciemnych krzaczastych brwi mroczne ślepia spoglądały podejrzliwie prosto w moje jasne oczy. — Proszę — mruknął nieznajomy, wzmacniając uchwyt. Rękawica na jego dłoni została wykonana z czarnego lśniącego plastiku i ozdobiona matową białą gwiazdą, wymalowaną na długim, sztywnym mankiecie z plastikowymi frędzlami. Nie wiedziałem, czy mam się bać, czy dziwić. Nieznajomy miał na sobie połyskliwą, obszerną, ściągniętą u szyi pelerynę w szerokie białe i czerwone pasy; ramiona okrywał mu niebieski prostokąt, na którym znajdowały się równiutkie rzędy białych gwiazd. Z fałd biało-czerwonej tkaniny wystawała dziwnie długa szyja, zgięta w połowie jakby po złamaniu. Króciutko przycięta czupryna miała kolor metalu. Uśmiechnąłem się mimo woli; nieznajomy ściskał moje ramię, ale odpowiedział uśmiechem. Zęby miał równe, zdrowe, mocne i zielone jak trawa. — Jesteś szabrownikiem? — zapytał. — Nie wiem — odparłem, chociaż słowo wydało mi się znajome. — Potrzebuję szkła. Sądziłem, że coś tu znajdę. Szkło albo bezbarwny plastik... — Szabrownik — przerwał, kiwając głową, i wyszczerzył zielone zęby. Puścił moje ramię i zdjął rękawicę. Dłoń miał bladą, ozdobioną lśniącymi pierścieniami. Wyciągnął ją ku mnie i dodał: — Daj grabę. — Sądziłem, że chce mi pomóc, lecz gdy ująłem bladą rękę, wstrząsnął nią gwałtownie i szybko puścił moją dłoń. Czy to przestroga, czy może powitanie? Był uśmiechnięty, ale osobliwe zielone zęby utrudniały mi ocenę sytuacji. Przemknął obok mnie, zagarnąwszy fałdy pasiastej szaty i ruszył w dół, trzymając się uchwytów, których wcześniej nie spostrzegłem. Odwrócił głowę i skinął na mnie. Niełatwo było za nim nadążyć. Sunął w dół po ścianie jak pająk lub wiewiórka, omijając zręcznie wyrwy i zardzewiałe żelastwo. Od czasu do czasu zabłąkany promień grudniowego światła z okien umieszczonych wysoko ponad wejściem do jamy padał na wspaniałą szatę, która lśniła przez moment, a potem ciemniała jak zgaszona lampa. Nagle pojąłem, o co pytał. — Nie jestem szabrownikiem — oznajmiłem i dodałem głośniej, bo odgłosy wędrówki niosły się echem wśród pustych ścian: — Podobno wszyscy szabrownicy są martwi. — Martwi? — Przystanął i odwrócił się ku mnie, zawieszony na granicy mroku i słonecznych promieni padających z okna. — Jak to martwi? Co ty gadasz? Widzisz ten narodowy symbol? — Rozwinął fałdzistą pelerynę. — Jest martwy od chwili, gdy został wykonany, a wygląda jak nowy. Sądzę, że jeszcze długo po mojej śmierci ktoś będzie nosił to wiekowe cudo. Przestań gadać o martwych. Chodź ze mną. DRUGA FASETA Szabrownicy — perorował Teeplee — są jak sępy. Niewielkie pomieszczenie, gdzie w końcu dotarliśmy, znajdowało się głęboko w trzewiach ruin. Oświetlała je marna lampa. Po drodze spostrzegłem ludzką twarz w ciemnym przejściu, a potem sylwetkę człowieka stojącego w drzwiach tyłem do mnie. Pod stołem, przy którym siedzieliśmy, chłopczyk zajęty nauką grzebał cichutko w starych rupieciach, a było ich w jamie takie mnóstwo, że przypominała widziany od środka kufer napełniony wszelkim dobrem. Wszystko tu jednak walało się bez ładu i składu. Teeplee zdradził mi swoje imię i dodał, że mieszkańcy budynku to jego rodzina; był ojcem wszystkich miejscowych dzieci. Wszystkich! — To moja banda — mówił o nich