Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Potwierdzano, iż wyłącznie dokument z NKWD o zwolnieniu z łagrów i ewentualnie inne dokumenty, które NKWD uzna za właściwe przekazać do Wojenkomatu. O paszporcie obywatela ZSRR w ogóle nie było mowy. Wróciłem do biura NKWD. Rozmawiałem z innym niż poprzedniego dnia oficerem. Prosiłem o wydanie dokumentów poświadczających zwolnienie z łagrów, które zamierzam odnieść do Wojenkomatu w celu uzyskania skierowania do Armii Czerwonej. Oficer wyszedł, zapewne do swego przełożonego. Po chwili wrócił z odpowiedzią, że następnego dnia mogę odebrać odpowiednie dokumenty. Dopiero w tym dniu na stalowym niebie Północy zajaśniał dla mnie promień wolności. Odwiedziłem Bardiejewych, którzy podzielili moją radość, ugościli mnie i obdarowali zasobnym woreczkiem machorki. Przyjaciele w Wietłosianie byli już przekonani, że za kilka dni będziemy się żegnać. Zorganizowali między sobą zbiórkę pieniędzy, aby zaopatrzyć mnie na drogę. W Wietłosianie zarabialiśmy w latach wojny dosłownie kopiejki na rok. Zarobiłem w ciągu lat bodaj siedem rubli. Tyleż zebrali moi przyjaciele. Ponadto każdy z nich chciał mi jeszcze jakoś pomóc. W rezultacie otrzymałem kilka par nowej łagrowej bielizny, jakiś całkiem dobry koc, przyzwoite „gimnastiorki" (robocze bluzy w rodzaju koszul rosyjskich) zamieniono mi na nowy komplet ciepłej odzieży, podarowano nowiutką czapkę-uszankę itd. Z obuwiem było źle—musiałem ruszyć w drogę w butach z opon samochodowych. Ale od Soni Pobiedonoscowej dostałem ciepłe, długie skarpety ręcznej roboty, zrobione w ciągu kilku nocy właśnie dla mnie. Skarpety te dodatkowo owijałem jeszcze onucami. Wszystko to znoszono mi indywidualnie, cichcem, jakby nieśmiało. Był to obyczaj nabyty w łagrach: przyjaźni nie należy manifestować. Następnego dnia wydano mi w NKWD zalakowany 152 pakiet, zaadresowany do miejscowego Wojenkomatu. Tam z kolei przygotowano po jednym czy dwu dniach jeszcze większy pakiet, jeszcze solidniej zalakowany. Na pakiecie wypisane było zezwolenie na bezpłatny przejazd koleją do Kirowa. Była to jednocześnie moja przepustka na wyjazd z krainy Północy. Dano mi także bochenek chleba i chyba dwieście gramów słoniny, jako wyżywienie na drogę. Pociąg do Kirowa przez Kotlas odjeżdżał następnego ranka. Nadszedł więc wieczór pożegnania z Wietłosianem, z gronem bliskich mi ludzi. Tego wieczoru bardzo różni łag-rowicze przychodzili do I korpusu życzyć mi pomyślności; życzenia były szczere, choć z pewnością w wielu z nich mój wyjazd wywoływał uczucie zazdrości. Najserdeczniejsze było pożegnanie z Lwem Grigoriewiczem. Nie wiedziałem, że zobaczymy się dopiero po dziesiątkach lat. Kilku łag-rowiczów prosiło mnie, abym zapamiętał adresy ich rodzin i jeśli będzie to możliwe, abym je odwiedził i opowiedział o życiu łagrowym. Aleksander Władysławowicz Mieszkierys ułożył wiersz na moje pożegnanie. Oryginał udało mi się zachować. Jest on dla mnie drogą pamiątką. DO LEPSZYCH SPOTKAŃ* Radość znów rozjaśniła Twe oczy, Jakże szczere, choć takie poważne. Po niedawnej niewoli—już wolny, W przestrzeń jasną spoglądasz uważnie. Ty odjedziesz zrywając z tęsknotą, Gubiąc smutek wśród lasów i pól, A pod niebem z błękitu i złota Słowik pieśnią ukoi Twój ból. Przez niełatwe przeżycia znękane Twoje serce bić zacznie spokojnie. Uwierz—długi będą wyrównane. Tłumaczyła Janina Wujkiewicz 153 Dobrą myślą uskrzydlony ruszysz Z sercem lżejszym w burzliwe dni wojny. Pod wierszem Aleksander Mieszkierys dopisał: „Bodrost' Wam — Wy uczastnik raspłaty" (Otuchy—jesteś jednym z rozliczających się z wrogami). Od doktora Sokołowskiego otrzymałem zaświadczenie, iż w okresie trzech lat zajmowałem stanowisko „siostry przełożonej" oddziału psychiatrycznego szpitala w Wietłosianie i że jednocześnie często wykonywałem na zlecenie obowiązki felczera, pełniąc dyżury medyczne w oddziale szpitala. Doktor uznał za słuszne podkreślić w zaświadczeniu, że byłem sumiennym i zdyscyplinowanym pracownikiem, przejawiającym chęć do pracy, inicjatywę i zdolności organizacyjne. Następnego ranka zza bramy łagru rzuciłem okiem na ośnieżony, skuty mrozem Wietłosian. Z tobołkiem pod pachą wskoczyłem na platformę ciężarówki, która jechała w stronę stacji kolejowej. Do Kotłasu, gdzie miałem się przesiąść, jechałem chyba ze dwie doby. Było ciasno, ale jakieś siedzące miejsce na podłodze wagonu znalazłem. Wagony były ogrzane, miałem co jeść, a więc był to luksus w porównaniu z warunkami podróży na Północ. Postanowiłem zobaczyć Kotłas. Była to wówczas duża, ale nędzna wieś