Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Strona nie była jeszcze gotowa, nie wszystkie linki działały, ale za oknem świeciło gorące, letnie słońce. Była chyba czwarta, może piąta po południu, czas spokojnego, leniwego odpoczynku po skwarnym dniu. Na górze widniało jednak logo firmy — dwa anioły — jeden trzymający klucz, a drugi… dziurkę od klucza. New Art. Entertainment… Kimkolwiek by nie byli ci goście, mieli chyba podobne zainteresowania co Junosza. Ta witryna… Na stronie nie było jeszcze operatora, ale Adam odetchnął i otworzył drzwi na prawo, nad którymi było napisane: Wejdź gościu, do świetlicy. I właśnie wtedy stary, wysoki zegar w kącie zaczął wygrywać melodię… * * * Ostatnie dwa przystanki Junosza musiał przejść na piechotę. Pozbawiony służbowego forda, musiał zdać się na łaskę i niełaskę komunikacji miejskiej. A że nie stać go było na bilet, więc w chwili, gdy w autobusie pojawiło się dwóch rosłych osiłków w kamizelkach kuloodpornych z napisem „ZTM”, musiał ratować się ucieczką z pojazdu. Już wkrótce znalazł się na Placu Zawiszy, wszedł pomiędzy budy z wietnamskim i chińskim żarciem. A zaraz po tym, niespodziewanie, tuż u wylotu ulicy Srebrnej, stanął oko w oko z ogromnym, strzelającym w niebo wieżowcem. To był nowy budynek. Jeden z tych, które powstają tak szybko, że nawet rodowici Warszawiacy mają wrażenie, że budowane są z dnia na dzień. Pierwszego dnia w jego miejscu jest jeszcze jakiś stary plac czy pochylone ogrodzenie, a następnego wznosi się ku niebu ogromna, błękitna wieża z betonu i szkła. Jak go opisać? Chyba najważniejsze, że nie wyglądał tak, jak kwatery warszawskich spółek czy korporacji. Prędzej jak masywna wieża gotyckiego zamku, opatrzona licznymi przyporami, zjeżona płaszczyznami sterczyn. Był czarno–czerwony, nie lśnił srebrem szyb, i gdyby nie błyszcząca rozeta nad wejściem, niknąłby w cieniu potężniejszych gmachów. Junosza musiał przebrnął przez błotnisty, nieuporządkowany plac nim znalazł się przed głównym wejściem. Ostrołukowy portal wrót na końcu schodów tonął w półmroku. Adam stanął u szczytu schodów. Spojrzał w górę. Przez chwilę wydawało mu się, że tam, hen wysoko, strome sterczyny układają się jakby w ogromną koronę… Ogromne automatyczne drzwi były bardzo dziwne. Miały mały skaner. Ale obok niego ogromną, mosiężną kołatkę tkwiącą w pysku mitycznej chimery. Adam namyślał się przez chwilę zanim ujął ją w dłoń i zastukał, wywołując po drugiej stronie wrót niesłabnące echa. Przez chwilę nic się nie działo. Nagle drzwi uchyliły się, ale nie na boki, tak jak w normalnym budynku. Otwarły się i złożyły do środka. Oczom Adama ukazał się pusty hali, wyłożony wzorzystym, czerwono — żółtym dywanem. Marmurowe ściany zdobiły ciężkie makaty i kilimy. Do diabła, ktoś musiał wydać naprawdę ciężką kasę na to wszystko. Adam skierował się w stronę recepcji. Stanął przy ciężkim, drewniany blacie, rozejrzał się, zdziwiony. W recepcji nie było nikogo. Nikogo nie widział też w korytarzy ani po drugiej stronie szklanych drzwi prowadzących do pokoju, nad którym widniał napis „Straż”. Nigdzie nie było ani ochroniarzy, żadnej sekretarki, ani jednego pracownika, a nawet zwykłej sprzątaczki… Chrząknął niepewnie. Cisza. Zniecierpliwiony, zastukał w blat. Nic. Cały budynek spowity był milczeniem. Ogromny wentylator na suficie obracał się z cichym szumem. Zupełnie nic… Czyżby nikt tutaj nie pracował? Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Poszedł dalej, w głąb korytarza, zajrzał w najbliższe drzwi. Jego oczom ukazała się wielka sala zastawiona eleganckimi biurkami, terminalami. Wszędzie pusto. Ani żywej duszy… Cholera, o co w tym wszystkim chodziło? Te wszystkie biurka, te stanowiska, przy których nie widział żadnego człowieka… Co jest? A może jeszcze nie zatrudnili personelu? — Panie Junosza… Panie Junosza… Adam drgnął. Ten głos brzmiał niczym szept. Dobiegał chyba z hallu. A może gdzieś z okolicy recepcji? Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Korytarz był pusty. Ostrożnie skierował się w stronę recepcji. Zajrzał za drewniany kontuar. Wszedł dalej, oparł ręce na blacie. Terminal ożył. Czarny ekran rozjarzył się na czerwono. Z głębi wybiegły litery. WITAMY W NEW ART. ENTERTAINMENT! PREZES OCZEKUJE. PROSZĘ UDAĆ SIĘ DO WINDY NR 3 I WYBRAĆ PIĘTRO 36. Coś trzasnęło cicho, metalicznie. Otworzyły się drzwi jednej z wind. Adam się zbliżył. W ogromnym lustrze w środku luksusowo urządzonej kabiny zobaczył swoje odbicie — pobladłą, zmęczoną twarz, wymięty, tani garnitur… Wszedł do środka. Przyciski pięter urywały się na trzydziestym. Dalej była przerwa. Dopiero wyżej widniał ten z numerem 36 Drzwi windy zamknęły się z lekkim szumem. Przyśpieszenie ugięło kolana pod wzrastającym ciężarem ciała. Światła mijanych pięter zlały się w migocące lśnienie. Winda mknęła jak ptak, szumiała cicho po szynach. I nagle stanęła. Żołądek podszedł Junoszy aż pod gardło. Drzwi rozsunęły się. Z głębi mrocznego korytarza patrzyła nań rzeźba przedstawiająca wyniosłą postać anioła trzymającego w dłoni obnażony miecz. U jego stóp leżały skruszone kajdany. Adam aż zamarł z wrażenia. Przez chwilę wydało mu się, że statua spogląda na niego kamiennymi oczyma, śledzi każdy ruch. Była wspaniale wyrzeźbiona. Nieznany stwórca oddał każdy fałd kamiennej szaty, każdą rysę szlachetnej, białej twarzy cherubina. Spośród wszystkich aniołów świata, ten mógłby być najpiękniejszy.… Zaraz za aniołem złota smuga blasku wskazywała drogę do rozwartych na oścież drzwi, ozdobionych symbolem klucza i zamka. Adam stanął na progu. Rozejrzał się. Był w wejściu do ogromnego gabinetu. Z ogromnych okien rozpościerał się widok na całe miasto. Warszawa, spowita w opary, mgły i dymy leżała u stóp Junoszy. W czerwonej łunie zachodu wyglądającej spoza chmur widział równe prostokąty ulic, wyniosłe gmachy i wieżowce. Oparł się o stare, gdańskie biurko, na którym leżały w nieładzie księgi, wyglądające na stare, ciężki przycisk do papieru, kałamarz, złote wieczne pióro. Natomiast nigdzie nie było zdjęcia żony i dzieci. Zamiast niego na biurku leżał mały, złoty medalion na łańcuszku. Był otwarty i Adam, wiedziony nieodpartą ciekawością, pochylił się, aby zobaczyć, kto był przedstawiony na portrecie. Medalion leżał w cieniu, zdołał dostrzec zatem jedynie nikły zarys bladej, wyniosłej kobiecej twarzy otoczonej kaskadami czarnych włosów. Przechylił się dalej… …i właśnie wtedy rozległy się kroki. Docierały z lewej strony, zapewne z małego korytarzyka dochodzącego do gabinetu. Adam obrócił się w tamtą stronę. Nerwowym ruchem poprawił krawat