Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nazwisko zresztą całkiem nieznane. Napisał, jak mi powiedział mój przewodnik, który go bardzo podziwiał, epopeje przeciw Napoleonowi, przeciw rewolucji lipcowej, przeciw romantykom, przeciw Francuzom, a także jeszcze jedną piękną epopeję, w której namawia obecnego architekta Kolonii, aby budowę katedry dokończyć w stylu paryskiego Panteonu. Epopeje epopejami. Ale brudas z niego niepospolity. W życiu nie widziałem niechlujniejszego człowieka. Nie przypuszczam, abyśmy mieli we Francji kogoś, kogo można by porównać z tym poetą prosięciem. Natomiast, kiedy po chwili mijałem jakąś wąską i ciemną ulicę, pewien starowina o bystrym spojrzeniu, wyszedłszy nagle od balwierza, podbiegł do mnie, wołając: „Panie! Panie! Pan jezd Francuz! Och, Francuzi! Ram-pam-pam! Ram-pam-pam! Fojna ze fszysdkimi! Zuchy! Zuchy! Napolion, prafta? Fojna z całą Europą! Och, Francuzi! Wielgie zuchy! Panie! Pagnetem tych wszystkich Brusaków! Eine topre falka, jak pot Jena! Prafo, Francuzi! Ram-pam- pam!" Wyznaję, że ta mowa spodobała mi się. Francja jest wielka we wspomnieniach i nadziejach tych szlachetnych narodów. Cały ten brzeg Renu kocha nas, powiedziałbym niemal, że nas oczekuje. Wieczorem, kiedy zapalały się gwiazdy, przechadzałem się po przeciwległym brzegu rzeki, na wprost Kolonii. Miałem przed sobą całe miasto, którego niezliczone mury i czarne dzwonnice odcinały się ze wszelkimi szczegółami na tle nieba przyćmionego zachodem. Na lewo wznosiła się niby gigant koloński wysoka iglica kościoła Świętego Marcina z dwiema ażurowymi wieżyczkami. Prawie naprzeciw mnie mroczna absyda-katedra z tysiącem spiczastych dzwonniczek sprawiała wrażenie potwornego jeża, przykucniętego nad brzegiem rzeki, którego ogonem zdawał się być żuraw na dzwonnicy, a zapalone u dołu tej mrocznej bryły dwie latarnie wyglądały jak jego płonące oczy. W mroku słyszałem tylko miękki, cichy szmer fal u moich stóp, głuchy odgłos kopyt końskich na deskach mostu łyżwowego, a w dali, w jakiejś kuźni, którą ledwie dostrzegałem, przenikliwy dźwięk młota uderzającego w kowadło. Żaden inny odgłos miasta nie dolatywał poprzez Ren. Gdzieniegdzie przebłyskiwało światło zza kilku szyb, a z płonącego, lecz bynajmniej nie sypiącego skrami, paleniska kuźni spływała ku rzece i ginęła w niej długa świetlista smuga, jakby ktoś wylewał do wody całą tę kadź pełną ognia. Z tej pięknej i mrocznej całości wyłaniało się w moich myślach melancholijne marzenie. Powiadałem sobie: osada germańska zniknęła, kolonia Agryppy zniknęła, miasto świętego Engelberta jeszcze stoi. Ale ile lat przetrwa? Świątynia, zbudowana tu przez świętą Helenę, rozpadła się tysiąc lat temu; runie kościół zbudowany przez arcybiskupa Annona. Rzeka zniszczy to miasto. Codziennie jakiś stary kamień, jakieś stare wspomnienie, jakiś stary obyczaj odrywają się od niego, o brzeg bowiem ociera się dwadzieścia parostatków. Miasto nie może bezkarnie leżeć nad wielką arterią europejską. Kolonia, choć nie tak stara jak Trewir i Solura, dwie najdawniejsze gminy miejskie kontynentu, przekształcała się już i przemieniała trzy razy pod wpływem szybkiego i gwałtownego prądu idei, który ją przecina, wciąż płynąc zmiennym nurtem z miast Wilhelma Milczącego ku górom Wilhelma Tella, i niesie z sobą do Kolonii wpływy niemieckie z Moguncji, a wpływy francuskie ze Strasburga. Wydaje się, że dla Kolonii rozpoczęła się czwarta era klimatyczna. Duch pozytywizmu i utylitaryzmu, jak mówią obecni barbarzyńcy, przenika ją i ogarnia. W labirynt jej starodawnej architektury zewsząd wciskają się nowinki; poprzez zbiorowisko gotyckich budowli przebiegają nowe, szerokie ulice; nowoczesny dobry smak buduje tu fasady w guście ulicy Rivoli i cieszy się zachwytami sklepikarzy. Są tu pijani wierszokleci, którzy doradzają grodowi Konrada Panteon Soufflota. W katedrze, którą dziś już buduje próżność, a nie wiara, rozsypują się w proch grobowce arcybiskupów. Znikły wspaniałe wieśniaczki, odziane w szkarłat, w złotych i srebrnych nakryciach głowy, po nabrzeżu spacerują paryskie gryzetki; widziałem dziś, jak wykruszały się ostatnie cegły romańskiego krużganku Świętego Marcina; postawią tam jakąś kawiarnię w rodzaju Tortoniego; długie rzędy białych domów nadają feudalnemu i katolickiemu Przedmieściu Męczenników Tebańskich jakieś sztuczne podobieństwo do Batignolles. Przez prastary most łyżwowy przejeżdża omnibus i za parę groszy zdąża z miasta Agryppy do Tuitium. Stare grody odchodzą, niestety! LIST XI W ZWIĄZKU Z DOMEM IBACHA FILOZOFIA. – JAK ZACHOWUJĄ SIĘ PRZYCZYNY, BY WYWOŁAĆ SKUTKI. – OSOBLIWOŚĆ PRZYPADKÓW. – NAUKI OPATRZNOŚCI. – CHAOS, Z KTÓREGO WYŁANIA SIĘ GŁĘBOKI I PRZERAŻAJĄCY ŁAD. – ZBIEŻNOŚCI. – NIEOCZEKIWANE PRZEBŁYSKI