Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Jechało się nimi mniej wygodniej i wolniej, a mimo to prędzej było się w Giverin niż podróżując Czwórką. Furgon na pewno pojechał na przełaj przez góry. To dawało szansę jego dopędzenia. Wąska serpentyna była również świetnym miejscem by go zatrzymać. Było to także idealnie miejsce do tego, by zgubić asfalt pod kołami, a powietrze potrafi dać opór oponom tylko na kreskówkach. Tyson śpieszył się i w każdej chwili bliski był definitywnego zjazdu w dół. Ambulans poszedł siódmą trasą. Było ich w sumie dziewięć i za górami wszystkimi dojeżdżało się do autostrady. Tam go już nie złapie. Ruch na szczęście mały. Większość ludzi podróżujących z Prinetown do Giverin ponad samochód przekłada samolot. Tyson mknął więc po pustej szosie, zważając na to tylko, by zbytnio nie zbliżyć się do wytyczających ją pomarańczowych słupków. Jazda taka sama jak przedtem. Poprzez szarość i mgły, złudne kształty i słabość. I ból. Na trzydziestym czwartym kilometrze zobaczył furgon. "... Wszystko sprowadza się do jednego pytania - czy zabijana istota to człowiek ? Czy dziecko z mongolizmem to człowiek ? Czy starzec na inwalidzkim wózku jest człowiekiem ? Czy trzymiesięczny płód to człowiek ?..." z przemówienia Karela Lengdona, na III Kongresie AsLive Żaden samochód nie jechał między nimi. Nad wozem, który Tyson minął ostatnio miał teraz jakieś piętnaście minut przewagi. Idealne miejsce. Tyson przyśpieszył jeszcze, na zakręcie tyłem buicka rzuciło niebezpiecznie, prawe koło musnęło pobocze, ale samochód wrócił na drogę. Do następnego zakrętu Tyson podszedł wcześniej i już nie miał kłopotów. Furgon raz po raz znikał między skałami, potem pojawił się dwadzieścia metrów wyżej, już na przeciwległym stoku. Droga wiła się, tak że trudno było ocenić odległość, ale Tyson czuł, że z każdą chwilą zbliża się do ambulansu. Wreszcie go doszedł, włączył migacz. Furgon zwolnił, usłużnie zjechał nieco na bok. Buick Tysona nie zwalniając przemknął obok. Kiedy zyskał nad furgonem jakieś dwa kilometry przewagi, zjechał na pobocze. Otworzył bagażnik, wyciągnął z niego czarne pudło. Kiedy się nad nim pochylał, poczuł jak przyschnięta już do ciała koszula odkleja się zrywając strupy. Do bólu nie można się przyzwyczaić, nie można na niego zobojętnieć, cały czas boli tak samo. Ale można mimo bólu działać. Tyson otworzył pudło. W środku leżał Merwier typ 166. Solidna dwunastostrzałowa giwera. Można nią wydrążyć w człowieku dziurę większą niż golfowy dołek. Tyson położył karabin na siedzeniu kierowcy i stanął wspierając się o otwarte drzwi swego samochodu. Gdy furgon wyskoczył zza zakrętu, zaczął gwałtownie machać ręką. Furgon zbliżał się, ale i zwalniał. Gdy jechał już dostatecznie wolno, Tyson wyciągnął Merwiera. Zarepetował i wycelował. Dwaj abortmani w ambulansie nie byli zbyt odważni, a może obejrzeli za mało sensacyjnych filmów. Furgon zatrzymał się. - Wyłazić! Już! Wyszli z podniesionymi do góry rękami. Wysoki brunet i niski blondyn. Jak w kiepskim komiksie. - Nie ruszać się i nie otwierać dziobów! Nic się wam nie stanie - krzyknął Tyson. - Żadnych pytań! Wykonywać polecenia! Podszedł do furgonu. - Cofnijcie się o trzy kroki! Cały czas ich obserwując, pochylił się nad kierownicą ambulansu. Przystawił lufę Merwiera do telekomu. Strzelił. Wyciągnął kluczyki ze stacyjki i przeszedł na tył furgonu. Otworzył tylne drzwi. W środku, obok siebie, nosze. Po lewej jakiś stary mężczyzna. Na drugich Robert. Spali obaj i Tyson wiedział, że to mocny sen. Nie próbował ich nawet budzić. Szarpnął za uchwyt przy noszach Roberta. Wysunęły się na tyle, że mógł zdjąć chłopca. Mały był ciężki niczym kamień, oddychał równo i spokojnie. Tyson przełożył karabin do lewej ręki. Gdyby abortmani teraz zaatakowali, nie dałby rady. Lewą rękę miał zdrętwiałą i sztywną. Ale tamci o tym nie wiedzieli, a do Bozi im się nie śpieszyło. - Do środka! Najpierw wlazł wysoki, potem mały. Tyson cofnął się o dwa kroki, schylił, ostrożnie położył Roberta na ziemi. Wstał wciąż mierząc w pierś wysokiego, podszedł do furgonu i zatrzasnął drzwi. Zamknął je kluczykiem. Na koniec przestrzelił jeszcze opony. Chłopca położył na tylnym siedzeniu, przykrył swoją kurtką. Tu, w górach było dość chłodno, a Robert miał na sobie tylko pidżamę. Wskoczył do samochodu i zawrócił w stronę Giverin. Za sobą zostawił ambulans, dwóch abortmanów i starego człowieka na noszach. "... Operacja "S" spowodowała upadek wielu mafijnych fortun. Ocaleli najsilniejsi i najdrożsi (...). Oblicza się, że w latach pięćdziesiątych ilość zabijanych i eksportowanych do Europy i Ameryki ludzi dochodziła do pięciuset dziennie. Na handlu ludzkimi narządami można było zrobić majątek szybko i skutecznie..." Berry White "Nasz czas", Rabbitbooks, 2078 Samochód posuwał się powoli, sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Tyson starał się nie przekraczać tej prędkości. Byłoby głupio wjechać w przepaść teraz, po wszystkim. Obrócił głowę, spojrzał na chłopca. Uśmiechnął się. Uśmiechnął. Boże jak boli. "Pamiętasz, Rob, jak opowiadałem ci o tym chłopcu z zespołem Downa, o tym dziecku, które zabito, bo musiałoby żyć inaczej niż żyją inni ludzie, pamiętasz, powiedziałem ci wtedy, że to był początek. Ale wiesz Rob, wtedy nie chciało mi się gadać, tak naprawdę, to wszystko zaczęło się wcześniej, znacznie wcześniej. Nasza bierność jest zgodą. Zgodą na czołgi miażdżące ludzi, zgodą na handel heroiną, zgodą na mordowanie chorych dzieci i starców. Pod koniec XX wieku, dzień w dzień, umierało z głodu sześćdziesiąt tysięcy dzieci. Dzień w dzień lekarze wyrywali z ciał kobiet miliony kawałków tkanki. Teraz też wygodniej jest zabić ojca, niż zajmować się nim przez cały dzień, wygodniej jest zgładzić chorego niemowlaka, niż pakować w jego leczenie forsę. Tak, Robert. Kiedyś się dowiesz. Ludzie wcale nie są dobrzy. Ich dobroć to interes, muszą postępować dobrze, bo wtedy jest szansa, że inni względem nich będą tacy sami. To czysty rachunek zysków i strat. Kiedy dobroć przestaje być potrzebna, odrzucają ją