Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Wsparł się o marmur komina i dopiero Kurt podniósł ku niemu głowę. Długo patrzyli na siebie, a serce Rity kurczyło się i kurczyło, jakby ktoś zaciskał je coraz mocniej. Wreszcie Kurt uczynił ręką ruch jakby zapraszający. Człowiek w skórzanej kurtce wystąpił, stanął na chwilę w pełnym świetle płomienia i usiadł ciężko na taborecie przed ogniem. W przelocie dostrzegła jego czoło, jego oczy... „Fell... To ty?...” Wargi jej drgały, szeptały bezdźwięcznie. Skończyło się widowisko małej Rity. Przyszło nie wołane widmo prawdy, która się oto spełniła gdzieś daleko w przestrzeni świata, w przepaści morza. VI Wreszcie, załatwiwszy się ze wszystkim, co do niego należało, baron von Tebben-Gerth zamknął się w swojej kajucie i postanowił nie wychodzić już do końca. Dopiero gdy rzucił się na posłanie, odczuł, jak straszliwie jest wyczerpany. Bezwład spętał mu ręce i nogi, ciężar ciała stał się niezmierzony. Znużenie odebrało mu zdolność myślenia i odczuwania. Martwy, zupełny spokój. Pamiętał wszystko, co było, i wiedział, co będzie dalej, ale już nie zaprzątał 59 się tym całkiem. Nie on sam, ale jakby ktoś za niego powtarzał w kółko jedno i to samo, napastował go szybkimi, urywanymi myślami, które odzywały się raz wraz cicho, a wyraźnie, wraz z sekundnikiem chronometru: „Przecie to śmierć!!! Koniec – śmierć. Koniec – śmierć. Koniec – śmierć...” I cóż z tego, że śmierć? Niech będzie śmierć. Ogarnęła go rozkoszna nicość i doskonała pustka. Cały świat był już poza nim i oddalał się coraz bardziej. Kula ziemska strząsnęła go ze siebie i potoczyła się swoimi drogami w bezmiar międzyplanetarnej przestrzeni. Widział ją w postaci ogromnego księżyca w pełni, na którym rysowała się mapa ziemi. Glob obracał się w biegu, ukazując po kolei znajome lądy i morza. Przewijał się i szmat jego ojczyzny niemieckiej, dla której zginął. Uspokajało go to, że świat i ludzkość zostanie po nim taka, jak była, i że trwać to będzie jutro i pojutrze, i przez całą wieczność. Było to zupełnie nowe odkrycie, a w nim jakby otucha. Czyż i tak nie umarłby za jakieś lat trzydzieści? Ale wielki naród niemiecki zostanie i będzie się odradzał z pokolenia w pokolenie. A to jest jedynie ważne. Śmierci się nie lękał, nawet jej pragnął. Od dawna to przypuszczał, ale teraz dopiero wiedział niezbicie, że choćby wyszedł cało z tej wojny, nie mógłby za nic żyć spokojnie, po ludzku. Wojna strawiła wszystkie jego żywe siły. Łudzi się Rita, gdy twierdzi, że czeka ich szczęście. Niezdolni są do szczęścia. Ani ona, ani on. Nie widział już sensu ani celu tego szczęścia. Nie rozumiał uroku pokoju i spokoju, jak gdyby cały świat i on sam powstali w toku wojny i stworzeni byli tylko dla wojny. Kiedyś, bardzo dawno, w początkach swego morderczego powołania, a i potem przez całe trzy lata, myślał inaczej – oto wojna się skończy i ci, co ocaleją, wrócą do domów i życie narodów naturalną koleją rzeczy nawiąże się do tego, co było przed wojną – wszystko było jasne i proste. Tak sądził dzisiaj jeszcze, a nawet nie dalej jak przed godziną, gdy przypuszczał, że jest jeszcze cień ratunku. Dopiero w obliczu końca zrozumiał rację swego istnienia na ziemi. Jakże mogło być inaczej? Ku temu wszystko szło z nieubłaganą logiką, ale ta prawda odkrywa się żołnierzowi dopiero w godzinie konania, bo inaczej nie miałby w sobie tej ślepej, irracjonalnej siły, która daje mu zdolność do walki i do przetrwania. Taki już porządek rzeczy. Mimo całej metafizyki zagadnienia i wszystkiego, co na ten temat można by przemyśleć – jest to niczym innym jak dalszym ciągiem regulaminu służbowego dla armii i floty. Nie było tylko co zrobić z czasem, który dzielił go od końca. Nic nie trzeba robić, zasnąć, jeżeli będzie można, a przede wszystkim o niczym nie myśleć. Sen zbliżał się, nadchodził, ale wnet się rozpraszał. Powtarzało się to w pewnych odstępach czasu, co jakie pół minuty. W przerwach przewijało się coś leniwie, zaczynało się i przygasało. Ileż to razy wyobrażał sobie, jak to będzie, gdy nie zginie dobrą, piorunującą śmiercią, a będzie musiał czekać na nią na dnie przez długie godziny, może w ciągu kilku dni, jeżeli statek nie będzie poważnie uszkodzony, nie zacznie puszczać wody, która po kolei zrywać będzie stalowe przegrody komór, aż wytopi wszystkich. Nastręczał się przede wszystkim kłopot z załogą, obowiązek utrzymania do końca dyscypliny moralnej, spokoju... Czytanie Biblii... Kazanie o ojczyźnie... Ostatnie hoch! za cesarza... Ale nie wyobrażał sobie przenigdy, żeby to było tak zwyczajnie proste. Z załogą już sobie poradził, mają odpoczywać dwie godziny, po czym znów rozpoczną się prace nad wyplątywaniem się z sieci, a ze sobą samym poradził sobie również. Nie przychodził mu na myśl jakiś byt przyszły ani niebo czy sąd boski, czy coś jeszcze z pozaświatowych wzniosłości, nigdy go to nie zaprzątało, i teraz również. Stępiał i właściwie nic go nie obchodziło. Rita? Zdawała mu się chwilami prostym przywidzeniem, o tej porze nie było w niej nic realnego. Czy możliwe, żeby przebywała teraz w domu u ojca w Ludwigshafen? Siedzi przy fortepianie? Co też gra?... I niewysłowiony, przemądry motyw fugi Bacha zapełnił kabinę swoją rozkoszą i świętością. Dźwięk pełny, głęboki, śpiewny spowijał się w przedziwną tajemniczość we frazowaniu, przemawiał chwilami ludzkim głosem i układał się nieomal w żywe słowa... Tak mogły 60 przetwarzać Bacha jedyne na świecie, czarodziejskie ręce Rity. Chwyciło go za gardło, zdławiło go boleśnie, odebrało mu oddech w piersi wzruszenie serca, to niedopuszczalne, które tu żadną miarą nie mogło mieć miejsca. Jeżeli go nie zniszczy w sobie, nie odejdzie godną śmiercią. Nie dokona tego, co powinien jako oficer niemiecki, a zabraknie mu na to sił. Dopuści rozpacz, dopuści do siebie obłęd marnego, beznadziejnego wysiłku, aby ratować się, gdy nie ma cienia ratunku. Swoją rozpaczą zarazi innych i nędznie zginą wszyscy jutro, pojutrze, a choćby za tydzień, gdy zabraknie w zbiornikach powietrza, wyduszeni jak szczury... „Odejdź, Rito! Już cię pożegnałem. Pozwól mi spełnić do końca mój obowiązek...” ...W czarnej pomroce błyskawica – raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem! – „Idziemy na ratunek...” Była jeszcze nadzieja! To tylko głupi sen! Ale straszliwie wyraźny... Bywało już podobnie... Trzeba się obudzić..