Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
.. - Tylko wracaj szybko do nas. Mieliśmy'dość nieszczęść w tym domu. Czas na świętowanie. - Wiedział, że znalazł odpowiednie sło- wa. Tak bardzo chciał szczerze dzielić jej uniesienie, że prawie oszu- kał samego siebie. Zasługiwała na szczęście. Zasługiwała na wszystko, co powiedział, i więcej. - David, kocham cię - powiedziała Jessica. Dawit zamktfjął oczy. W tej phwili obręcz się rozsunęła. j Rozdział 8 Lalibela, Abisynia Lato 1540 r. Dwóch konnych oddala się galopem od kolorowych namiotów karawany liczącej prawie dwustu kupców z rodzinami, podróżującej wioski. Wrzaski dzieci dobiegają z wnętrza namiotów. Karawanę obiegają psy. Obwąchują resztki, wielbłądy, bydło i zmęczone kozy, ale połączone hałasy nikną szybko za jeźdźcami, gdy konie szybko wynoszą ich w górę trawiastego zbocza, w kierunku kamiennego miasta ukrytego w mroku nocy. Pora deszczowa jest blisko i zimne krople sieką jeźdźców po twarzach. Rumak Dawita jest szybszy, wyrywa się do przodu. Islamski kon- wertyta Dawit lgnie do wiary i języka, jedwabi i strojów z Indii. Ale pozwala się nazywać wyłącznie „Dawit", imieniem wielkiego cesarza, nadanym przez rodziców. Niestałe są sojusze Dawita. W bitwie zabi- jał zarówno muzułmanów, jak i chrześcijan. Muzułmanie porwali go i zamordowali mu ojca, kiedy był dzieckiem, sprzedali odzianemu w jedwabie chrześcijańskiemu wielmoży, niemniej jednak teraz przy- jaźni się z wyznawcami Allaha. Kiedy wyprawy Dawita i Mahmouda kierują ich w głąb wrogich ziem lub w centrum potyczek, sieką 68 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ chrześcijan z grzbietów koni. Obaj są dobrymi żołnierzami, ale lan- ca Dawita jest pewniejsza. Inni twierdzą, że zabija bez mrugnięcia okiem. Dawit osiągnął wolność dzięki sztuce posługiwania się nożem i lancą, gdy chronił ziemie swojego wielmoży, i teraz jako dorosły mógł podróżować i handlować wedle woli. Wielu z jego nowych kompanów Maurów to handlarze niewolników, ale Dawit nie chce się parać tym zajęciem, mimo jego intratności. Przecież sam był nie- wolnikiem, chociaż miał szczęście, gdyż człowiek, któlfy go nabył za laskę soli, zapewnił mu łagodne traktowanie. Dawit był wtedy ha- niebnie bezradnym dzieckiem, takie więc spotkało go przeznacze- nie. Wie, że silni zawsze pokonują słabych. Ale wedle praw chrześci- jan handel niewolnikami jest zakazany i Dawit przywykł zgadzać się z tym rozumowaniem. Czy można traktować ludzi jak towar, jak laskę soli czy belę materiału? j Mahmoud jadący trzy kroki za Dawitem potrafi się zręcznie tar- gować i Dawit uważa go za brata. Ożenił się z jego siostrą, ale śliczna trzynastolatka zmarła wraz z dzieckiem podczas połogu. Dawit dzie- lił smutek z Mahmoudem i śmierć Rany spoiła ich. nierozerwalną więzią. Dzisiaj są związani mocą daleko simiejszą, której jeszcze nie pojmują. Lalibela to miasto księży i wyciętych w skale kościołów, tak że Dawit i Mahmoud słyszą z mrocznych zakątków śpiewy w języku gy'yz, gdy końskie kopyta stukają o kamienną ścieżkę, coraz bliżej targowiska. Trzysta lat temu była to stolica kraju. Dawit i Mahmoud wjeżdżają do tego chrześcijańskiego miasta z arogancją; jadą w mil- czeniu, aż docierają do małego ogrodu za przypominającym fortecę klasztorem. Tam zsiadają z koni i pętająje. Idą do kamiennych scho- dów prowadzących w głąb ziemi, ale zatrzymują się, miast wkroczyć w gęstą ciemność. Dawit woła i odpowiada mu tylko echo. Pozostali jeszcze nie przybyli. - Nie powinniśmy przyjeżdżać - rzecze Dawit. On i Mahmoud noszą prawie identyczne ubrania, spodnie za kolana i jedwabne tu- niki. Dawit zarzucił na piersi baranią skórę, na modłę nieżyjącego oj- ca, pasterza. Głowy przykryli myckami. - Odwaga cię opuściła? - pyta Mahmoud. Jest z Arabii, młodszy i jaśniejszej skóry niż Dawit. - Nie odwaga. Rozum - powiada Dawit. - Nie powinniśmy tu wracać. Ten człowiek to oszust. - W murarce kościelnego okna do- 69 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO strzegą krzyż, mający odpędzić złe moce. Dziś w nocy może im się przydać jego moc. Mahmoud śmieje się, wbija zęby w jabłko, które przywiózł ze sobą. - Połknął krew Chrystusa - prycha. - Kłamstwo - mówi z niesmakiem Dawit. - Powtarzam tylko jego słowa. - To bluźnierstwo dla nas wszystkich, bez względu na to, czy trzymamy się praw Mahometa, czy Chrystusa. - A może jednego i drugiego? - droczy się Mahmoud. - Czemu ze mnie drwisz? Słucham tylko Allaha. - Dzisiaj jest Allah. A jutro? - śmieje się Mahmoud i Dawit mi- mo gniewu musi się uśmiechnąć. Mahmoud zna jego serce; Dawita przyciągają silni. Być może wcale nie oddał serca Bogu, ale jedynie armiom wojowników, którzy wykrzykują wiele imion Boga. Mahmoud kopie kamyki leżące pod stopami, aż z głośnym stu- kotem toczą się po schodach. Ogryzkiem karmi konia. - No cóż, coś/Sprowadziło cię tu powtórnie, Dawicie. Dawit wzdycha, przygląda się w skupieniu tajemniczej przestrze- ni gwiazd, zerkającej zza chmur. Te światła prowadzą go dzięki usta- lonym konstelacjom, które teraz uczy się odnajdywać. Oto ta przypo- minająca chochlę* Naprawdę widzi ten wzór. - Powiem ci, czemu. Lubię wizerunki, które pokazuje nam na niebie. - I znaki na stronie, z których składa słowa. To też. Możemy uczyć się pisać jaljć ci z królewskich rodów. I jak kler. -Jest dobrym nauczycielem - przyznaje Dawit. Słyszą szuranie i niebawem inni dołączają do nich u szczytu schodów: kowale, cieśle, chrześcijańscy handlarze, nawet kilku mnichów. Dawit wie, że to dzięki jednemu z tych ostatnich znaleź- li się u wejścia do tego kościoła. Niebawem jest ich ponad pięć- dziesięciu, najmłodszy to dwunastoletni chłopiec. Unikają wzroku najbliżej stojących