They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

- Moglibyśmy zrobić kanapki. Mam pasztet wołowy. Jeszcze nie całkiem spleśniał. James uciszył go gestem dłoni. George odszedł, a James dalej obserwował roześmianych Richarda i Jona- thana. Nic z tego nie rozumiał. Czemu Richard Rokeby zadaje się z Jonathanem? Richard, który nikogo nie chce znać. Richard, który nie życzy sobie mieć nic wspólnego z nim, Jamesem Whe- atleyem. A przecież starał się zwrócić na siebie jego uwagę. Zawsze jako pierwszy śmiał się, kiedy Richard postawił się nauczycielowi, pierwszy bił brawo, kiedy Richard ośmieszył któregoś z nich. I zawsze starał się, żeby otaczał go krąg pochlebców, kiedy Richard znalazł się w pobliżu. Opowiadał dowcipy nieza- wodnie wzbudzające huragan śmiechu, tak żeby Richard usłyszał i zrozumiał, jakim świetnym kumplem jest on, James Wheatley. Od pierwszej chwili, kiedy go ujrzał trzynaście miesięcy temu, czynił wszyst- ko, żeby Richard przyłączył się do jego grupy. Wszystko, czym był Richard i co robił, skłaniało do tego, żeby go podziwiać, zjednywać sobie, zabiegać o jego względy. James bardzo dbał o swój wizerunek, a przyjaźń Richarda mogła go tylko poprawić. Próbował więc niestrudzenie, ale ciągle jego wysiłki natrafiały na ten sam mur obojętności. A im dłużej to trwało, tym rozpaczliwiej James starał się prze- bić na drugą stronę. Jego desperacja brała się z jakichś nieznanych tęsknot, do których prawdziwej natury wolał się nie przyznawać nawet przed sobą. A teraz Richard rozmawia z Jonathanem Palmerem, przybłędą ze szkółki parafialnej. Z Jonathanem Palmerem, który osiągnął to, czego jemu, Jamesowi Whe- atleyowi, nie udało się osiągnąć. Jak to możliwe? Richard powiedział coś do Jonathana, a ten oddalił się korytarzem. Prze- chodząc obok Jamesa, zdjął kurtkę. Pewnie zostawi ją w swoim pokoju, a po- tem wróci do Richarda i razem pójdą na kolację. Tak właśnie czynią przyja- ciele. 55 Jak to możliwe? Richard stał samotnie przy drzwiach, czekając na Jonathana. James pod- szedł do niego, jak to czynił wiele razy. - Cześć, Rokeby. Mamy trochę żarcia w pokoju Bany'ego. Może byś wpadł? Richard nawet na niego nie spojrzał. Patrzył gdzieś ponad jego ramieniem. - Spadaj, Wheatley - odparł znudzonym tonem. Kilku przechodzących trzecioklasistów usłyszało tę krótką wymianę zdań. Zachichotali i poszli dalej. James odwrócił się. Czuł złość i upokorzenie, jak wiele razy przedtem. Ale tym razem był też zdezorientowany. Wchodząc do korytarza wpadł na kogoś, kto pędził w przeciwnym kierun- ku. Był to Jonathan Palmer^-który spieszył na kolację ze swoim nowym przyja- cielem. - Przepraszam - rzucił Jonathan i pobiegł dalej. James zatrzymał się i odprowadził go wzrokiem. Jonathan Palmer idzie na kolację z Richardem Rokebym. Z Richardem Rokebym, który nie chciał jemu, Jamesowi, poświęcić nawet kilku chwil. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Wpół do jedenastej. Henry Ackerley wszedł do holu swojego domu. Stanął nasłuchując. Czy Marjorie już śpi? Na pewno tak. W niedzielę za- wsze kładła się przed dziesiątą. Zerknął na schody, ale nie zauważył światła. Śpi. Był tego pewien. Wszedł do saloniku, gdzie tego samego dnia przyjmowali Elizabeth Ho- ward. Zapalił światło i skierował się do barku. Była tam whisky w karafce. Na- lał sobie sporą porcję i wychylił jednym haustem. Zapiekło go w środku, ale i rozgrzało. Tego właśnie potrzebował. Właśnie zabierał się do nalewania drugiego drinka, kiedy usłyszał kroki. W drzwiach stała Marjorie w szlafroku; rozczesane włosy okalały jej głowę niczym aureola. Patrzyła na męża zmęczonymi oczami. Kiedyś, chyba ze sto lat temu, oczy te miały w sobie radość i blask. Ale Henry wolał o tym nie pa- miętać. - Gdzie byłeś? - spytała. - Nigdzie. - Martwiłam się. Nie wiedziałam, dokąd poszedłeś. - Po prostu spacerowałem. - W taką pogodę? Na wieczór zapowiadali przymrozek. - Chciałem się trochę przewietrzyć. - A twoje płuca? Pamiętasz, jak się przeziębiłeś w zeszłym roku? Doktor Pearson kazał ci uważać. Głos Marjorie miał miękkość zamszu; brzmiał jak kołysanka. - Nic mi nie będzie. Nie jestem dzieckiem, Marjorie. - Wiem, że nie jesteś... - W jej głosie wychwycił dobrze znaną bolesną nutę. - Po prostu martwiłam się, to wszystko. 56 - Nie musisz. - Martwię się, kiedy nie wiem, gdzie jesteś. Przychodzą mi wtedy do gło- wy różne rzeczy. - Jakie na przykład?! - krzyknął z niespodziewaną goryczą. - Że mógłbym odejść? I nigdy nie wrócić? Chciał zranić Marjorie tymi słowami, ale jej głos nie zadrżał, gdy odpowie- działa. - Nie, Henry. Nigdy tak nie myślę. Wiem, że zawsze wrócisz. Odwróciła się i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Henry wbił spojrzenie w szklankę, którą trzymał w dłoni. Nagle ogarnęła go chęć, żeby roztrzaskać ją o ścianę. Ale to niczego nie zmieni. Ani to, ani nic innego. Odstawił szklankę. Oddychał powoli i lekko. Ale ręce miał zaciśnięte w pię- ści, a w środku coś w nim krzyczało. Dopiero po wyjściu z łazienki, kiedy znalazł się koło łóżka, Jonathan zo- rientował się, że ktoś mu się przygląda. Był to James Wheatley, który siedział wyprostowany na łóżku. Napotkawszy spojrzenie Jonathana, James uśmiechnął się, skinął głową i wsadził nos w książkę, którą trzymał w dłoniach. W pierwszej chwili Jonathan się przeraził. Czyżby James coś planował? Czy to jego obrał sobie za cel nocnej zabawy? Zaraz jednak się uspokoił. Instynkt powiedział mu, że tej nocy nic się nie zdarzy. A po tylu nocach spędzonych w internacie wiedział już, że może ufać swojemu instynktowi