Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Zmarł... - Wykonał nagły ruch w moim kierunku, ale nie wystarczająco szybki, żeby powstrzymać mnie przed mówieniem. Wąskie drzwi z tyłu alkowy otworzyły się z hukiem i skrzypieniem zawiasów. Oczekiwałam ciemności, więc oślepił mnie odblask słonecznego światła na śniegu. Popchnięta gwałtownie od tyłu, wypadłam głową naprzód. Potknęłam się o zaspę, a drzwi zatrzasnęły się za mną. Leżałam w dole za więzieniem. Zaspa wokół mnie zakrywała jakieś bryły - najprawdopodobniej odpadki z twierdzy. Pod zaspą, w którą wpadłam, znajdowało się coś twardego, zapewne drewno. Spojrzałam w górę na ścianę wznoszącą się pionowo nade mną, zobaczyłam smugi i rynny biegnące wzdłuż kamieni, znaczące drogę, jaką odpadki spuszczano przez szyb. Piętnaście metrów wyżej znajdowały się pewnie pomieszczenia kuchenne. Przetoczyłam się i podparłam o coś, żeby wstać. Nagle spojrzałam prosto w czyjeś niebieskie oczy. Twarz trupa była niemal tak samo niebieska jak tęczówki i twarda jak kłoda drewna, za którą go z początku wzięłam. Dławiąc się, wstałam i oparłam o więzienny mur. Głowa w dół i oddychaj głęboko, nakazałam sobie stanowczo. Nie masz zamiaru mdleć teraz, widziałaś już wcześniej martwych ludzi, i to całe mnóstwo. Nie zemdlejesz - Boże, ma błękitne oczy, zupełnie tak samo jak... - nie zemdlejesz, do jasnej cholery! W końcu udało mi się odzyskać oddech i uspokoić szalejący puls. Nerwowo ocierając ręce o spódnicę, zmusiłam się do ponownego zbliżenia do żałosnej postaci. Nie wiem, czy czułam litość, ciekawość, czy też zwykłe zaskoczenie sprawiło, że musiałam spojrzeć na nią raz jeszcze. Kiedy już otrząsnęłam się z szoku, w martwym mężczyźnie nie było nic przerażającego, zresztą nigdy nie ma. Bez względu na to, w jak okropny sposób umiera człowiek, wstrząsająca jest jedynie obecność cierpiącej ludzkiej duszy; kiedy jej zabraknie, pozostaje już tylko martwy przedmiot. Błękitnooki nieznajomy umarł przez powieszenie. Nie był to jedyny trup w zaspie. Nie trudziłam się jej rozkopywaniem, ale kiedy już przekonałam się, co zawiera, dostrzegłam pod śniegiem wyraźne zarysy zamarzniętych członków oraz lekkie okrągłości głów. Leżało tu co najmniej tuzin zwłok czekając na odwilż, która ułatwi pochówek, bądź też na ostrzejsze potraktowanie ze strony zwierząt z pobliskiego lasu. Myśl o dzikiej zwierzynie wytrąciła mnie z melancholijnego bezruchu. Nie miałam aż tyle czasu, żeby marnować go na medytację nad grobami, inaczej jeszcze jedna para błękitnych oczu będzie tu spoglądać pustym wzrokiem na padający śnieg. Musiałam znaleźć Murtagha i Ruperta. Może udałoby się skorzystać z ukrytej furtki. Najwyraźniej nie była ona ufortyfikowana ani strzeżona jak główna brama i inne wejścia do więzienia. Ale potrzebowałam pomocy, i to szybko. Zerknęłam w górę na obrzeże dołu. Słońce stało dość nisko. Promienie przedzierały się przez zasłonę chmur tuż nad czubkami drzew. Powietrze wydawało się ciężkie od wilgoci. Prawdopodobnie po zmierzchu znów zacznie padać śnieg; chmury wyglądały na grubsze we wschodniej części nieba. Została mi może jeszcze godzina dziennego światła. Zaczęłam obchodzić dół dookoła. Nie chciałam wspinać się na strome, skalne ściany, dopóki nie będę do tego zmuszona. Parów skręcił szybko, oddalając się od więzienia. Wyglądało na to, że droga prowadzi ku rzece. Prawdopodobnie odpływ zabierał ze sobą odpady z podnóża twierdzy. Dotarłam już prawie do zakrętu, kiedy usłyszałam za sobą cichy dźwięk. Odwróciłam się na pięcie. Ze zbocza spadał kamień, potrącony łapą wielkiego szarego wilka. Bez wątpienia stanowiłam dla wilka bardziej łakomy kąsek niż to, co znajdowało się pod śniegiem. Owszem, poruszałam się, więc trudniej było mnie złapać i istniała możliwość napotkania oporu. Z drugiej jednak strony, nie zesztywniałam jeszcze od mrozu, a zatem zwierzę nie ryzykowało połamania sobie zębów. Pachniałam także świeżą krwią, kusząco ciepłą na tym mroźnym bezludziu. Pomyślałam, że gdybym była wilkiem, nie wahałabym się ani chwili. Szara bestia najwyraźniej doszła do podobnego wniosku. W szpitalu Pembroke był pewien Amerykanin, Chariie Marshall. Całkiem miły facet, przyjacielski jak wszyscy Jankesi, a najbardziej lubił rozmawiać o swoich ulubionych zwierzętach. Najbardziej kochał psy; Chariie służył jako sierżant w korpusie K-9, pracującym z tymi przyjacielskimi czworonogami. On i jego dwa wilczury weszli na minę przeciwpiechotną w małej wiosce niedaleko Arles. Opłakiwał je i kiedy siedziałam przy nim podczas nielicznych bezczynnych chwil mojej służby, często opowiadał mi o nich różne historie. Wracając do rzeczy, kiedyś mówił mi, co należy robić i czego nie robić, gdybym została zaatakowana przez psa. Wydawało mi się, że nazywanie psem groźnego stworzenia ostrożnie wybierającego drogę wśród kamieni jest trochę naciągane, ale miałam też nadzieję, że ma ono kilka wspólnych cech z tymi obłaskawionymi potomkami