Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Utrzymywali ją poprzez komunikator; ale dalej, w terenie, wciąż dręczyła ich samotność. Idealnym rozwiązaniem byłoby połączenie lotnicze; ale jeden powolny samolot, który zbudowali kilka lat temu, rozbił się przed dwoma laty na lądowisku... lekki samolot i burze szalejące na Podspodziu nie dały się pogodzić. Zbudować miejsce do lądowania dla promów... mieli już je w planie, przynajmniej dla bary numer trzy, ale wycinanie drzew trzeba było uzgadniać z Dołowcami, a była to sprawa drażliwa. Przy poziomie techniki, jaki udało im się osiągnąć na powierzchni planety, najpewniejszym środkiem transportu pozostawały wciąż łaziki gąsienicowe, cierpliwe i powolne jak tempo życia na Podspodziu, brnące z mozołem przez błoto i wodę ku zdumieniu i zachwytowi Dołowców. Nafta i zboże, drewno i zimowe warzywa, suszone ryby, eksperyment polegający na udomowieniu sięgających kolan pitsu, na które polowali Dołowcy... ("Wy źli", wypowiadali się w tej sprawie Dołowcy, "wy robić im ciepło w swoim obozie i wy wtedy je jeść, niedobra taka rzecz." Ale Dołowcy z bazy numer jeden stali się pasterzami i nauczyli się wszyscy jeść domowe mięso. Tak kazał Lukas i był to jedyny projekt Lukasa, który się udał.) Ludzie mieszkający na Podspodziu byli nieźle wyposażeni i potrafili wyżywić zarówno siebie, jak i stację, nawet przy nękającym ją obecnie napływie uchodźców. Nie było to zadanie łatwe. Zakłady przetwórcze tam na górze, na stacji, i tutaj, na Podspodziu, pracowały non stop. Samowystarczalność w powielaniu każdego artykułu, który do tej pory importowali, w realizacji każdego zamówienia nie tylko dla siebie, ale i dla przeciążonej stacji, i w robieniu zapasów, czego tylko się da... to wszystko spadało na nich, na Podspodzie, na ich barki - nadmiar populacji, brzemię urodzonych i wychowanych na stacji ludzi, ich ziomków i uchodźców, którzy nigdy nie postawili stopy na powierzchni planety. Nie mogli już polegać na wymianie towarowej, która kiedyś splatała Vikinga i Marinera, Esperance i Pan-Paris, Russella i Voyagera w ich własny Wielki Krąg zaspokajający potrzeby tworzących go stacji. Żadna z tamtych stacji nie byłaby w stanie poradzić sobie sama; żadna nie posiadała żyjącego świata, który był do tego niezbędny - żyjącego świata i rąk, które by na nim pracowały. Przygotowywali się do uruchomienia kopalń, ale realizacje tych planów od dawna opóźniali, chcieli być gotowi do powielania materiałów, których w systemie Pell było już pod dostatkiem... tak na wszelki wypadek, gdyby sytuacja pogorszyła się bardziej niż się spodziewano; przemieszczano już pierwsze brygady robotników. W lecie, kiedy będzie się już można dogadać z Dołowcami, przystąpią do realizacji szeroko zakrojonych, nowych programów, z którymi ruszą pełną parą na jesieni, kiedy Dołowcy wykazują największą ochotę do pracy, kiedy zimne wiatry przypominają im znowu o zimie i zdają się wtedy harować bez spoczynku, pracując dla ludzi i znosząc naręcza miękkiego mchu do swoich tuneli wydrążonych w zalesionych wzgórzach. Podspodzie stało u progu wielkich zmian. Liczba mieszkańców-ludzi wzrosła w czwórnasób. Nie był tym zachwycony; Miliko też nie. już mieli kłopoty z wolnymi terenami... wszechobecne mapy Miliko - miejsca, w których nigdy nie powinna stanąć noga człowieka, piękne miejsca, miejsca uznawane przez Dołowców za święte i miejsca mające żywotny związek z cyklami tak hisa, jak i dzikich zwierząt. Przepchnąć zakaz przez radę jeszcze za ich pokolenia, nawet tego roku, zanim uformują się rozmaite grupy nacisku. Otoczyć ochroną rzeczy, które muszą przetrwać. Z naciskami już mieli do czynienia. Ta ziemia nosiła już wiele blizn... dym z młyna, kikuty drzew, ohydne kopuły, pola uprawne na brzegach rzeki i te ciągnące się wzdłuż błotnistych dróg. W przyszłości zamierzali stopniowo zwracać większą uwagę na estetykę i ochronę środowiska, zakładać ogrody, maskować drogi i kopuły... teraz szansa ta im umykała. Byli razem z Miliko zdecydowani walczyć z przeciwnościami i za wszelką cenę nie dopuścić do dalszych zniszczeń. Kochali Podspodzie, jego dobre i złe strony, wariujące hisa i gwałtowność burz. Ludziom pozostawała zawsze stacja; czekały tam na nich antyseptyczne korytarze i wyściełane meble. Ale Miliko czuła się tutaj dobrze; nocami kochali się z przyjemnością przy akompaniamencie deszczu bębniącego w plastikową kopułę, dudniących w ciemności kompresorów i szalonego śpiewu nocnych stworzeń Podspodzia, tuż za ścianą. Z upodobaniem obserwowali zmieniające się z godziny na godzinę niebo, wsłuchiwali się w szelest wiatru w trawie i w koronach otaczających drzew, śmiali się z figli Dołowców i zarządzali całym tym światem czując, że są w stanie rozwiązać każdy problem oprócz kaprysów pogody. Brakowało im domu, rodziny, doskwierał brak innej rozleglejszej przestrzeni, ale nie przyznawali się do tego... mówili nawet o budowie kopuły dla siebie, kiedy będą mieli trochę wolnego czasu, za parę lat, kiedy będzie tu można budować domy; ta nadzieja była bliższa spełnienia wcześniej, kiedy osada na Podspodziu była cicha i spokojna, przed przybyciem Mallory i innych, przed powstaniem Q. Teraz zachodzili tylko w głowę, jak tu przetrwać na dotychczasowym poziomie. Przemieszczali ludność pod strażą, ze strachu przed tym, do czego tamci mogą być zdolni. Otwierali nowe bazy na najprymitywniejszym poziomie, niedostatecznie przygotowane. Starali się dbać jednocześnie i o ziemię, i o Dołowców, i udawali przed sobą, że na stacji wszystko jest w porządku. Emilio skończył rozpisywanie zadań dla personelu, wyszedł i wręczył wszystko dyspozytorowi Ernstowi, który pełnił jednocześnie funkcje księgowego i operatora komputera - wszyscy tutaj pracowali na kilku etapach. Wszedł z powrotem do swojego biura/sypialni i zmierzył wzrokiem Miliko siedzącą jak zwykle z plikiem map na kolanach. - Zjemy coś? - spytał