Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
.. Oczy patrzące w ścisk wieczorny widziały miejsca i tłumy inne, dalekie, dalekie... Tam pójść! Ciepło radości na wzór słońca jesieni ogrzewało zmurszałe serce wobec tego marzenia, że kędyś na ziemi jest samotnia, gdzie na bardzo długo można znaleźć ciszę taką i taki błogosławiony spokój, jaki przepływał przez ową dawną, dziewiczą noc... Ewa czuła, że jest to marzenie zgubne, że stokroć gorsza jest dola tych, co ni dachu, ni chleba nie mają wcale, co klną życie dla głodu, lecz mimo to marzyła... Niekiedy przebiegał znajomy dreszczyk... Oczy latały jak nietoperze i padały w ciżbę ze zgrozą, chyłkiem przeszywając wszystko od drzwi do drzwi. Lęk... Zimno... Ciche kwilenie gdzieś za uszami, jakby w ścianie. Malenieczkie rączki drgają, małe kolanka tłuką się o siebie. A nuż wysunie się z tłumu Żyd, właściciel domostwa - i spojrzy! Włosy przez moment jeżyły się i niedosłyszalny, suchy trzask sypał się wewnątrz uszu. Mroźne iskierki mknęły po krzyżu, po udach, po nogach... Dumanie, szybkie jak owe iskry, którędy uciekać, jak wysunąć się z kojca, jak niepostrzeżenie skoczyć w ulicę, którymi zaułkami gnać do domu. Dumanie, czy biec do domu, czy biec wprost nad Wisłę. Czemu nad Wisłę? Tam... Nad Wisłę... W znużoną, bezsilną duszę spływała pociecha: powiedzieć Łukaszowi... - Tylko to jedno: powiedzieć mu wszystko, wszystko, jak było - a potem wszystko już jedno! Ale umrzeć, ale zginąć, ale pójść do kryminału i nie powiedzieć mu wszystkiego, jak było, nie wyskarżyć całej duszy!... Na samą tę myśl ciało drżało i serce tłukło się z boleści. Gdy wreszcie późna noc kończyła dobę przeżytą i Ewa opuszczała "budę", Horst również zachęcał pieska do porzucenia zakładu. Na ulicy przyłączał się do powracającej i towarzyszył jej do domu. Z biegiem czasu przywykła do jego asysty. Nieraz była z niej zadowoloną. Gdy miasto ogarniała dżdżysta noc, gdy chodniki stały się lśniące od lepkiej wilgoci, a latarnie o spłoszonych i lękliwych płomykach, rada była, gdy obok niej szedł wierny towarzysz. Dawniej, przed rokiem, nie znosiła jego cynizmu, sposobu mówienia, jego osoby i towarzystwa. Teraz przeciwnie - on to właśnie był dla niej przyjemny, jego sposób widzenia rzeczy poniekąd najrozumniejszy, a rodzaj zachowania się najbardziej naturalny i poprawny. Horst nigdy nie mówił do niej o swych uczuciach. W kawiarni darzył ją płomiennymi spojrzeniami, ale spod oka, kiedy był pewny, że tego nie spostrzeże. Nigdy nie uścisnął jej ręki, kiedy razem wchodzili na ciemne schody i rozstawali się w ciemnym korytarzu, dążąc do swoich izdebek. Było jej przyjemnie (o czym zresztą nigdy nie myślała), że on kocha ją wytrwale, a bez wynurzeń. Nigdy w rozmowie ich nie było wspomnień przeszłości, nigdy żadnej wzmianki o Niepołomskim, nigdy aluzji do spraw, które się zdarzyły podczas nieobecności Ewy w Warszawie. Horst był jak lekarz i pedagog. Rozmawiał wiele, ale tylko o tym, co jest teraz, o sprawach nowych, bieżących, wesołych, o tym, co mogłoby Ewę zająć i wciągnąć w życie. Ona wiedziała doskonale, że ją poczciwy Horst dla siebie obłaskawia. Z tych jego mądrych zachodów śmiała się dobrotliwie, z cynizmem, który rozpostarł się w jej duszy. Owszem, nieraz zażywała filozofa, darząc go niepostrzeżonymi i nie obowiązującymi do niczego okruchami łaski. Czasem skinęła na niego wychodząc z miejsca pracy, gdy się dla niepoznaki ociągał, czasem posłała mu nawet dziwaczny i nic nie znaczący uśmiech, jak się daje grosz dziadowi, co na nasze miłosierdzie czyha pod bramą. Nauczona doskonale, co to znaczy życie zupełnie samotne i odludne, chowała na czarną godzinę przyjaźń wiernego Horsta. Zresztą i teraz nieznośna była dla niej samotność. Nie cierpiała ulic zadymionych sinawą, gęstą, zimną mgłą. Gdy oko zanurzało się w jej nieskończoność złowieszczą, czuła w sobie natychmiast lęk i popłoch. Dom, z oślizgłymi ścianami straszyły ją swymi kształty bezmyślnie i bezładnie spiętrzonymi, latarnie snuły się w oczach żywym a bolesnym korowodem. Czuła wówczas, że jest sama na świecie, że sama jedna idzie w mroku bez granic po żywym cmentarzu, gdzie się błąkają tłumy trupów. Dokądkolwiek szła, wszędzie potrącało ją to, co już było. Nie istniało dla niej nic a nic z tego, co rzeczywiście jest, a istniało tylko to, co było i wcale już nie istnieje. Stokroć chwytała się na sekretnych marzeniach o tym, że teraz jest jeszcze to samo, czego już w rzeczywistości zupełnie nie ma. Ach, jakże łkał wówczas w samotnym sercu natarczywy widok ruchliwego miasta! Olbrzymie domy i olbrzymie kramy, zgiełk bez ustanku i wieczny pęd naprzód, a ona jedna jedyna stoi w środku bezmiernego wiru, nie mogąc ani iść naprzód, ani tam wrócić, skąd wyszła. Dookoła biedni ludzie, wciąż w popłochu, całymi gromadami oddani drgawkom pracy, wieczyście osaczeni manią prześladowczą, okropnym a nieśmiertelnym widziadłem głodu i chorób - ludzie ubodzy, zawsze i wszędzie posępni, groźni nawet wówczas, kiedy hulają, jeżeli nie sami przez się, to przez obraz i sposób swojej hulanki... Miasto nocne było jak jej dusza pełna lęku, rozterki, o której nie wiadomo nic, po co jest i jaki ma cel