Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Powstał ogromny szum. Z Warszawy zjechał oburzony prezes Związku Polskich Korporacji, niejaki Bączkowski. On to spowodował, że większością głosów postanowiono za tę „zbrodnię” wykluczyć „Vilnensię” z listy członków związku. Wyrok wykonano, ale w rezultacie nastąpił rozłam, wiele korporacji poszło w siad za „Vilnensią”, co otworzyło oczy, otrzeźwiło i doskonale wpłynęło na demokratyzację stosunków. Obok dawnej faszyzującej endencji budziły się teraz coraz to nowe ugrupowania młodzieży mniej lub więcej lewicującej. Nastroje ówczesnego Wilna scharakteryzuje obrazek wyjęty z aktualnych wypadków oto jakiś korporant publicznie naurągał Litwinom i zaraz następnego dnia został spoliczkowany przez niejakiego Franciszka Zyzmarasa. W konsekwencji nastąpił pojedynek. W smokingach, udekorowani szarfami sekundanci postawili biednemu Litwinowi ostre warunki na szable i do ostatniej kropli krwi. Skromny, a wcale niebitny Zyzmaras, pojęcia nie mając o fechtunku, zwrócił się naiwnie o pomoc do rotmistrza 4 Pułku Kawałem i ten bez namysłu udzielił mu kilku lekcji. Nauka nie poszła w las. Dała znakomite rezultaty. Zyzmaras zwyciężył, chociaż pokonanego nie dobił. Ale prasa polska zatrzęsła się oburzeniem. Jakżeż być może! Polski oficer nauczył fechtunku litewskiego obywatela! Żeby pojedynkowi temu przydać wierniejszego kolorytu, postaram się przedstawić osobiście znanego mi Franciszka Zyzmarasa — poczciwego z krwi i kości drużynowego litewskiej wileńskiej drużyny skautowej, współpracującej, ku oburzeniu Litwinów, z naszym polskim harcerstwem. Nie należy brać tego faktu za rzecz byle jaką i błahą. Przy nastawieniu bowiem części społeczeństwa litewskiego takie „bratanie” się z Polakami wcale Franciszkowi łatwo nie poszło. Niejeden ciężki orzech musiał on zgryźć, zanim to uczestnictwo w naszym harcerstwie usprawiedliwił i młodzież litewską do lego grzechu namówił. Ze swej strony lojalnością i sprawiedliwością naszego postępowania staraliśmy się mu dopomóc chociaż zależało to nie tylko od komendy ZHP ale również od mądrości wojewody Na przykład poprzedni wojewoda Kntiklis w braterstwie broni poszedł tak daleko iż zezwolił drużynie Franciszka zorganizować obóz wędrowny na Litwę Następca Kntiklisa, wojewoda Bociański nie wykazywał takiej tolerancji. Wprost przeciwnie zakazał nawet Litwinom brania udziału we wspólnym słuchowisku radiowym na polskim harcerskim zlocie Jak widać dyplomacja miewa rożne drogi myślenia i postępowania. Zyzmaras w moim przekonaniu był lepszym dyplomatą od ambasadora. Znałem go jako człowieka zrównoważonego, spokojnego i dobrze myślącego. Z cala pewnością pojedynek był sprowokowany przez korporację. Sprawa Zyzmarasa przypominała mi ówczesne bratersko-pacyfistyczne nastawienie komendy harcerskiej. Te nasze poglądy staraliśmy się upowszechnić. Pomógł nam w tym znany rojalista, sympatyk ziemiaństwa, redaktor Mackiewicz, sławny Cat, ofiarowując nam jeden z arkuszy w swoim piśmie „Słowo”. Potrafiliśmy wydać trzy numery jako dodatek pod tytułem „Na harcerskim tropie”. Ale biedny Cat przeraził się pomyłki i zaraz wycofał swoją gościnność. Więc zaczęliśmy z Antkiem Wasilewskim wydawać samodzielne pismo starszoharcerskie pod tytułem „Na przełaj”. Tu z kolei przeraził się naczelnik ZHP, wojewoda Grażynski, kiedy w „Kurierze Wileńskim” ukazała się satyra Amorka Czy wiadomo W Panom? Może zdjęła was drzemka? Że w Wilnie wydano folksfrontowe pisemko Wysłannikiem Stalina jest sam główny redaktor, Pisać także zaczyna Grzesiak (czarty charakter?) Korabiewicz, ten, który w Indiach wzniecał rozruchy I pan pewien, z profesury (na głos Moskwy niegłuchy) Wezwani zostaliśmy do Katowic na konferencję. Za likwidację pisma otrzymaliśmy obietnicę powołania nowego, ogólnoharcerskiego pisma dla starszej młodzieży i nie klerykalno- ojczyźnianego, jak przedtem. Niestety, chociaż lojalnie wycofaliśmy się po naszym trzecim numerze, żadnego odpowiednika „Na przełaj” oczy nasze nie ujrzały. Harcerstwo bawiło się dalej w wojsko i służąc do mszy szkoliło młodzież we władaniu karabinem. Tak było w przeddzień mego odjazdu z kochanego Wilna. Życie akademickie pochłonęło mnie bez reszty. Istniał tylko klub jako organizacja, jako zbiorowisko. Poszczególni ludzie wypływali na światło dzienne dopiero przy okazji jakiejś akcji, z momentem jej zakończenia ginęli znowu za horyzontem. Zastanawiam się, czy miałem kiedykolwiek przyjaciół? Chyba nie Gdy się napatoczyli okazyjnie na drodze, witałem bardzo serdecznie, ale ich nie szukałem. Nie potrzebowa- łem towarzystwa. Uczucie swoje do nich mierzyłem użytecznością w klubie. Taki sam był mój stosunek do dziewczyn, naszych łazanek. Te kilka najbardziej aktywnych ceniłem i lubiłem, były mi bliskie Hanka Lilka, no i Pimpa. Ale gdzie się ona podziała? Tak dawno jej nie widziałem. Pamiętam, jakeśmy się zegnali, gdy odjeżdżała do rodziny na wieś. To chyba było przed rokiem Mówiła, że ojciec administruje jakimś dworkiem, który chcą zlikwidować. Miała wrócić na studia dopiero później. Aż oto ten list. Gdy go dostałem, wszystko nagle odżyło. Stanęła mi w oczach jak wówczas na deszczu, na wietrze. Zmarznięta, przemokła, z oczami lśniącymi radością. Jakaś niesamowicie inna, swoiście indywidualna, zespolona z jeziorem, z dziką naturą I ten pocałunek także niezwykły, nie zaplanowany, niezapomniany, gorący a przyjacielski, przedziwnie wiążący. Odczułem brak Pimpy, po prostu zatęskniłem jak do kogoś bardzo bliskiego. Pisze, że przyjeżdża, pragnie kontynuować romanistykę. Prosi o wyszukanie taniego pokoju. Podkreśla, że taniego, bo z finansami krucho