Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
W myślach pani major istniał dominujący wzór, w którym najwyraźniej po dyletancku grzebano, z zawartości pokoju zaś wynikało jasno, jakie urojenia ów wzór odzwierciedla. W akcie defensywy - major Cabell zaczęła wodzić palcami po jego ramieniu i kolanie - zapytał ją o przeszłość. Nie chciał jej zranić otwartą odmową. Mimo jej złudzeń, było w niej coś budzącego szacunek, jakaś godność i siła pozwalające zapomnieć o słabostkach, odnosić się do niej bez litości. Mingolla już dawno nie spotkał człowieka, nad którym nie musiał się litować. - Zaciągnęłam się, ponieważ umarła moja matka - odparła. - Ludzie w stresie wyrabiają najdziwaczniejsze rzeczy. Bóg jeden wie, co sobie myślałam. Teraz odnoszę wrażenie, że potrzebowałam jakiegoś ładu. Ład! - parsknęła śmiechem. - Wojsko ma ładu po uszy, tyle że kompletnie popyrtanego. Opisała chorobę swojej matki, swoje zachowanie w owym czasie. - Harowałam jak wół - powiedziała. - Sama zbudowałam mur wokół domu. Pracowałam w ogrodzie. Wycinałam przegniłe korzenie... twarde jak zaciśnięta pięść. - Zakręciła szklanką z dżinem, wbiła w nią wzrok jakby w nadziei, że w trunku jest wróżba na przyszłość. - Ludzie w gruncie rzeczy są tak nieskomplikowani. Kiedy przyjechałam, żeby się nią za opiekować, opróżniła jedną z szuflad i umieściła w niej moje rzeczy. Nic wielkiego. Po prostu włączyła mnie do swojego życia. Czasem zamykała swój ból w jednym zwykłym poleceniu, pozbywała się go w ten sposób. Pamiętam, powiedziała pewnego razu: „Zajmij się nasionami tamtej lilii... Weź największe. Nie przesusz zanadto. Posiej je w drugim końcu ogrodu”. A kiedy to zrobiłam, poczuła się lepiej. - Dolała Mingolli dżinu. - Przyjechała pomóc moja siostra. Nie widziałam jej od lat. Podłapała południowy akcent i zaczęła nosić złotą mapę Teksasu zamiast naszyjnika. Twierdziła, że mnie kocha, a ja ledwie ją poznałam. Wyszła za Teksańczyka, który pisał po wieści grozy. Czytałam kilka. Były w porządku, ale mnie nie ruszyły. W najlepszym razie to był taki zmysłowy pesymizm. Może po prostu nie umiałam się wczuć w to obrzydzenie, jakie żywią wobec siebie wampiry. Wstała, podeszła do drzwi i spojrzała przez ramię na Mingollę; kiedy ich oczy się spotkały, ruszyła w bok. - Nie rozumiem, jakim cudem przejęłam tu dowodzenie - stwierdziła. - Wiem, jakie fakty do tego doprowadziły, śmierć pułkownika i w ogóle. Ale w tym wszystkim nie ma sensu. - Roześmiała się. - Oczywiście, ja wcale tu nie dowodzę. Nikt nie dowodzi... a jeśli nawet dowodzi, to bez pojęcia. Czy wiesz, że tracę stu ludzi dziennie, nawet gdy nie dzieje się nic szczególnego? Stu ludzi! - Znów podeszła do drzwi, zaczęła się bawić klamką. - Nie powinnam rozmawiać w taki sposób z facetem z wywiadu. Możesz złożyć na mnie meldunek. - Nie mam zamiaru składać na ciebie meldunku. - Wybacz - powiedziała, ruszając w jego stronę. - Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. Po prostu dziwnie się czuję w twojej obecności. - Może powinienem odejść. - Może powinieneś. - Opadła na krzesło. - Dlaczego to się ciągle zdarza? Zakłopotana, odwróciła głowę. - Nieustannie pociągają mnie... mężczyźni, nieznajomi. To... to nawet nie jest prawdziwe zauroczenie. To znaczy, kapujesz, czuję, że się zaczyna. Czuję reakcję swojego ciała. I próbuję nad nią zapanować. Umysł w tym nie uczestniczy, rozumiesz. Przynajmniej z początku. Ale nie mogę tego powstrzymać, w ogóle nie mogę tego wyhamować. A potem umysł też się włącza... chociaż nawet wtedy wiem, że to nie jest naprawdę, że jest... nie wiem, czym jest. Ale nie jest naprawdę. - Wydawało się, że prosi o jakieś słowo pociechy. - Chyba mógłbym ci pomóc - zasugerował. - A to w jaki sposób? Nie wiesz, co tu nie gra, a nawet gdybyś wiedział... -> Zmrużyła oczy. - Co ty kombinujesz? - Nic - odparł i zaczął wprawiać ją w stan senności. - Dla kogo pracujesz? - zapytała z ziewnięciem. Wśród wzorów jej umysłu był jeden zdradzający dowody manipulacji, o strukturze odporniejszej i trudniej poddającej się wpływowi niż pozostałe; kiedy major Cabell zaczęła się kołysać na krześle, Mingolla przystąpił do modyfikowania tego wzoru, redukowania jego dominacji. Była to żmudna robota, zdawał sobie bowiem sprawę, że łatwo mógłby się posunąć za daleko i unicestwić cały wzór. Zniszczyć duszę tej kobiety, przekształcić ją we wrak, zręczną kopię człowieka w rodzaju Don Julia, Amalii czy Nate’a. Ogarnęło go w trakcie pracy uczucie wewnętrznego spokoju, któremu zaczęło towarzyszyć nowe zrozumienie natury duszy. Wyczuwał, iż wzory myślenia są posłuszne jakiemuś nadrzędnemu szablonowi, że w przeciągu ludzkiego życia splatają się w misterny, z góry zdeterminowany kształt połączony z podobnymi tworami bilionów innych dusz; zastanawiał się przy tym, czy jego dawniejsza wiara w magię i nadprzyrodzone zbiegi okoliczności była może mętnym przeczuciem owych prawidłowości myślenia i czy mistyczny charakter, jaki przypisywał rzeczywistości, jest w istocie faktem. Tyle było spraw do przemyślenia, tyle rzeczy należało rozgryźć. Kobiece ramię na fresku, chrześcijańska dziewczyna, którą uleczy w jakiejś możliwej przyszłości; koncepcja, że jakimś cudem załatwił doktora Izaguirre. Nawet odczuwany w tej chwili wewnętrzny spokój był czymś, co należało zrozumieć; wydawało się, że jest symptomem głębszego i pełniejszego zrozumienia, które ciągle jeszcze pozostawało poza jego zasięgiem