Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Godfrey postanowił więc zbadać cały teren aż do pierwszych drzew, widniejących w głębi, daleko poza piaskami wybrzeża. Tedy obaj mężczyźni znów zstąpili z pierwszego grzbietu wydm i pomaszerowali w kierunku zielonych łąk, które dostrzegli już przed paru godzinami na skraju nieboskłonu. Jakże się zdziwili i uradowali, widząc, że wszystkie zwierzęta, które wraz z nimi przeżyły rozbicie okrętu, odrazu się do nich przyłączyły! Widocznie wszystkie te koguty i kury i kozy i króliki parł instynkt gromadny, a może też czuły, że ten piaszczysty teren, ubogi w trawę i robaczki, nie na długo dostarczy im potrzebnego pożywienia. W trzy kwadranse później, Godfrey i Tartelett, którzy przez cały czas nie zamienili z sobą ani słowa, zbliżyli się do pierwszych grup drzew. Ani śladu zabudowań i mieszkańców! Pustka całkowita! Nasuwało się wręcz pytanie, czy na tym szmacie ziemi wogóle postała kiedykolwiek ludzka stopa! Na miejscu, do którego dotarli, rosło kilka grup pięknych drzew, a w odległości jakiej ćwierć mili można było rozróżnić bujny las. Godfrey rozglądał się za jakiem starem wydrążonem drzewem, gdzie mogliby się narazie schronić, ale całodzienne, bo do samego zmroku trwające poszukiwania pozostały bezowocne. Obaj uczuli po długiem chodzeniu głód dojmujący lecz musieli poprzestać na muszlach i ślimakach, w które zaopatrzyli się wpierw na wybrzeżu. Zmordowani i wyczerpani do cna, osunęli się u stóp rozłożystego drzewa, by wkrótce zapaść w sen, nad którym czuwać mógł jeden tylko Bóg. Rozdział X W którym Godfrey czyni to, co uczyniłby każdy rozbitek w jego położeniu. Noc minęła bez żadnych niespodzianek: Rozbitki zmęczeni wstrząsającemi przeżyciami i trudami dnia, spali tak spokojnie, jak gdyby się byli ułożyli do spoczynku na swych wygodnych łożach w pałacu Kolderup. Z pierwszym brzaskiem dnia, a było to 27 czerwca, zbudziło ich głośne pianie koguta. Godfrey w okamgnieniu uświadomił sobie całą sytuację, gdy Tartelett długo przecierał oczy i prostował zdrętwiałe członki, zanim zorjentował się w swem położeniu. - Czy dzisiejsze śniadanie będzie podobne do wczorajszego? - były pierwsze jego słowa. - Obawiam się, że tak - odparł Godfrey. - Mam jednak nadzieję, że wieczerza dzisiejsza będzie bardziej urozmaicona., Profesor nie mógł się wstrzymać od wzgardliwego gestu, wymowniejszego od słów. Gdzież się podziała herbata i kanapki, podawane mu dotychczas tak regularnie, skoro tylko otworzył oczy? Jakże bez tego wstępu czekać na śniadanie, którego się może wcale nie doczeka? Należało się zdecydować. Godfrey doskonale sobie zdawał sprawę z odpowiedzialności ciążącej wyłącznie na nim, gdyż na żadną pomoc ze strony swego towarzysza liczyć wszak nie mógł! W tej pustej czaszce, mieszczącej mózgownicę profesora, nie zrodzi się ani jedna myśl praktyczna: Godfrey musi przeto myśleć, postanawiać i działać za dwóch. Pierwsza jego myśl pobiegła ku Finie, której przez bezmyślność nie chciał narazie poślubić. Druga myśl skierowała się do wuja Wila, z którym rozstał się tak lekkomyślnie, a trzecia objęła Tarteletta, do którego zwrócił się z zapytaniem: - A gdybyśmy się tak zabrali zaraz do jedzenia? Mamy jeszcze trochę mięczaków i kilka jaj, urozmaicenia jadłospisu. - Ale nie mamy nic do gotowania! - Nic? - podjął Godfrey. - A co byś tak powiedział, drogi profesorze, gdybyśmy nie mieli ani tych środków pożywienia? - Powiedziałbym, że niczem nie można się pożywić - sucho odparł Tartelett. Ostatecznie nie pozostawało nic innego, jak zabrać się do tego niewyszukanego posiłku, co też uczyniono. A wtedy Godfreyowi przyszła myśl zupełnie naturalna, że trzeba podjąć wczorajszą podróż odkrywczą. A przedewszystkiem stwierdzić, i to możliwie najdokładniej, w jakiej części Oceanu „Marzenie” się rozbiło. Bo tylko w ten sposób zdołają dotrzeć do jakiejś zamieszkałej części tego lądu, skąd uda się może odbyć podróż powrotną, a przynajmniej dostać się na któryś z przejeżdżających okrętów. Godfrey miał nadzieję, że potrafi się może zorjentować z wyniosłości drugiego grzbietu wzgórz, których malownicze kontury wyłaniały się nad lasem. Sądził, że w ciągu paru godzin zdoła przebyć dzielącą go przestrzeń, a ponieważ chodziło o konieczność nieuniknioną, więc postanowił bezzwłocznie ruszyć w drogę. Drób znów się rozprószył wśród wysokich traw, skwapliwie poszukując żywności, a króliki, kozy i capy biegały na skraju lasu. Tym razem Godfrey nie miał już obawy, by cała ta czworonoga i skrzydlata gromada podążyła jego śladem. Niemniej dla większego bezpieczeństwa, poruczył Tartelettowi, by nad niemi czuwał. A profesor bardzo chętnie wyrzekł się męczącej wędrówki, i wolał przez parę godzin dozorować trzodę i ptactwo. O jedno tylko spytał: - Czy się jednak nie zabłąkasz, Godfreyu? - Co do tego, to proszę nie mieć najmniejszej obawy - uspokoił Godfrey - przejdę tylko w poprzek tego lasu, a ponieważ pan się stąd nie ruszy, więc z łatwością się znajdziemy. - Proszę nie zapomnieć o depeszy do wuja; musi co rychlej nadesłać kilkaset dolarów! - Tak, depeszę, albo list! Zgoda! - odparł Godfrey, nie chcąc Tarteletta pozbawiać złudzeń, zanim się nie upewni co do położenia tego kraju. Uścisnąwszy rękę profesora, ruszył w kierunku lasu, a niebawem zagłębił się w gęstwinie, poprzez którą z trudem tylko przedzierały się skąpe promienie światła. Kierując się słońcem, młody nasz badacz szedł prosto przed siebie, zmierzając ku wzgórzu, którego grzbiet przysłaniał cały widnokrąg wschodni. Nie było tu ani śladu ścieżki, jakkolwiek na ziemi widniały ślady zwierząt, które musiały tędy przechodzić