Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Powodowały one zaostrzenie dozoru, rewizje, dociekania, szpiegostwo, co zakłócało spokój, potrzebny do normalnej pracy i głębokiego namysłu. Pozatem zbyt bliskie stosunki towarzyskie prowadziły do starć i nieporozumień na tle życia prywatnego, plotki, drobne kłótnie, a nawet sądy honorowe, dość częste w kołach zdenerwowanych ludzi, znękanych długiem wygnaniem. Uljanow dla rozmyślań poważnych, niemal ascetycznych, potrzebował ciszy i samotności. Narazie ze strzelbą na ramieniu zapuszczał się w stepy. Siadał w cieniu brzóz i napawał się widokiem bezbrzeżnych łanów i łąk zielonych, pokrytych bujną trawą, wspaniałemi kwiatami o jaskrawych barwach i woni odurzającej: fiołków nocnych, białych, żółtych i czerwonych lilij, głogów i innych bez liku, o nazwie jemu nieznanych. Stada bydła, owiec i tabuny koni pasły się bez dozoru. Na południu ledwie dostrzegalnem, granatowem pasmem majaczyły dalekie góry - odnogi Sajanów. Rzadkie wsie, rozległe, bogate, ciągnęły się wśród pól pszenicy i gajów brzozowych. W głębokich jarach i rozłogach biegły wartkie potoki i rzeki, mknąc ku łożysku Jeniseju. Kryjąc się w trawie, sunęły stadka cietrzewi stepowych, przepiórek i dropi. Wysoko, niby czarna plama na błękitnym namiocie pogodnego nieba, tkwił olbrzymi berkut-sęp, wypatrujący zdobyczy, kwilił drapieżnie, jękliwie, cienko, niby się żalił, że nie dano mu sił, aby wszystko mógł zabić i rozszarpać. Tu i owdzie ponad trawą i krzakami wznosiły się słupy i płyty z czerwonego piaskowca. Były to dolmeny, starożytne cmentarzyska niezliczonych szczepów, od wieków odbywających wędrówki przez żyzne równiny ku nieznanemu celowi. Uljanow wiedział, że wielcy wodzowie Mongołów dążyli tym szlakiem na Zachód, pozostawiając za sobą trupy swoich i obcych wojowników, śpiących wieki całe snem nieprzebudzonym pod czerwonemi monolitami. - Daleka była droga i mglisty cel wnuków Dżengiza, - myślał Włodzimierz, - a jednak doszli do równiny polskiej i węgierskiej i, gdyby nie spory i nie zawiść, kto wie, czy nie ujrzałyby ich mury Rzymu i Paryża? Ale wszakże zaszli daleko, bo aż na Śląsk, pod Budapeszt i Wiedeń! Tym samym szlakiem najeźdźców mkną moje myśli, szlakiem, już przetartym przez potężne hordy bez liku... Po prawej stronie Jeniseju ciągnęły się duże wsie bogatych kozaków, osadzonych tu niegdyś przez carów dla obrony południowych granic Syberji. Pozostali tu na zawsze, chociaż nikt już nie myślał o napadzie na potężne imperjum, które, niby pająk olbrzymi, rozparło się w szerokiej sieci, rzuconej na piątą niemal część całej planety. Wśród nich w miejscach mniej żyznych rząd osiedlił chłopów wywłaszczonych, biedaków bezdomnych, pozbawionych w Rosji swoich zagonów. I tu w tym pięknym kraju wlekli oni żywot nędzny - ciemni, leniwi, zazdrośni i źli. Kradli kozakom konie i bydło, kosili ich łąki, wyrąbywali las, wyjmowali z sieci i wiersz - ryby, podpalali domy, a w bójkach mordowali bogatych sąsiadów. Za rzeką, dalej od skał nadbrzeżnych, koczowali Tatarzy, strzegąc tabunów koni i stad owiec. Oganiali się od zgraj wilków i od band złych ludzi, bezkarnie czyniących napady na surowych wyznawców wojowniczego proroka z Mekki. Wrogość, nigdy nie przemijająca, panowała pomiędzy obydwoma brzegami Jeniseju, który, ściśnięty czerwonemi urwiskami Kizył-Kaja, toczył się z pluskiem, i pomrukiem, wirując, pieniąc wśród kamieni podwodnych i dążąc ku oceanowi, gdzie panował biały duch, szalejący w iskrzących się pałacach lodowych i przemawiający groźnie rykiem wichrów północnych, mroźnym oddechem śmierci. Tu rodziły się i kształtowały myśli Uljanowa, śmiałe do zuchwalstwa, niemal szaleństwa; tu dojrzewały i zamieniały się w przysięgi gorące a surowe, niby ascetyczne porywy fanatycznego proroka, niby ponure modły sekciarzy, ukrytych po leśnych kaplicach i barłogach pustelników, zapatrzonych w zaświaty. Tymczasem on, ścigany wygnaniec, myślał spokojnie, zimno, bez uniesień i marzycielstwa o rzeczach zwykłych, z ziemi i jej łez zrodzonych a zapłodnionych w samej chwili narodzin przez nienawiść głuchą, niemą i ślepą; przerzucał mosty nad przepaściami; podminowywał groźne twierdze, mylił i na manowce prowadził tysiące wrogów. Tu, słuchając plusku wartkiego prądu Jeniseju, wyczuwając każde drgnienie potężnych sił pierwotnej natury; szepty cieniów, wychodzących z pod czerwonych kamieni dawnych cmentarzysk, zrozumiał, że wśród bojowników o losy uciemiężonych, powołanych do budowania nowego życia, on był jedynym, który posiadał siłę, wolę i umiejętność wodza. Miałżeż zginąć za kratami więzienia, na szubienicy, od kuli lub na dalekiem wygnaniu ponownem? Byłoby to bezmyślnem szafowaniem sił, niezbędnych dla wielkiego celu! Przyszedł do przekonania, że nie może pozostać w Rosji - rabiej, ciemnej, carskiej, nieruchomej, jak gnijący, zarośnięty rzęsą, wodorostami i sitowiem staw. Pragnął wolności, świeżego powietrza, swobody ruchu, głębokiego oddechu i czynu, niczem nieskrępowanego. Wiedział, że po wysłaniu go na Syberję i po aresztowaniu uczniów, wychowanych przez niego, partja szybko staczała się ku upadkowi. Nic się w niej nie działo; z trudem zaledwie podtrzymywano łączność pomiędzy pozostałymi członkami. Drobna, żmudna praca nad uświadomieniem dawała błahe wyniki. On czuł się powołanym do wielkiego dzieła. - Kruszę skały, posługując się młotkiem do użytku domowego - myślał z goryczą, - tymczasem potrzebuję młota - ciężkiego, mocnego i miażdżącego. Byłby nim duży dziennik rosyjski, wydawany zagranicą i rozpowszechniany regularnie przez niewidzialne kanały po Rosji. Wiem, że będzie on młotem burzącym i tworzącym, czuję się na siłach ująć go i zadać nim ciosy nieomylne! Od tej chwili ciężyło mu wygnanie. Przestał spać, jeść, chodził milczący i niespokojny, trawiony gorączką pracy i wykonania obmyślonego planu. Z takim utajonym zamiarem, po skończonym terminie przymusowego pobytu na Syberji, powrócił do Petersburga, pozostawiwszy żonę w Ufie