Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
A potem... - Co potem, panie Smith? - Potem złożymy wizytę w Krypcie Dakkara... Chcę zobaczyć. .. Zresztą przyjdę po pana za dwie godziny. Ayrton wszedł pomiędzy zabudowania zagrody i czekając na powrót inżyniera zajął się muflonami i kozami, które zdradzały pewne zaniepokojenie wywołane pierwszymi zwiastunami wybuchu. Cyrus Smith wdrapał się w tym czasie na grzbiet wschodniego zbocza. Ominął Czerwony Potok i doszedł do miejsca, gdzie w trakcie pierwszej wyprawy badawczej odkrył z towarzyszami źródło siarczane. Jakże się wszystko zmieniło! Zamiast jednej smugi dymu naliczył ich aż trzynaście. Strzelały z ziemi, jakby gwałtownie wypychane przez jakiś tłok. Było oczywiste, że w tym miejscu nieznana siła wywiera na skorupę ziemską straszliwe ciśnienie. Powietrze przesycone było oparami siarki, wodorem, kwasem węglowym i parą wodną. Cyrus Smith czuł drganie tufów wulkanicznych, których pełno było w dolinie; powstały one ze sproszkowanego popiołu, z biegiem czasu stwardniałego na kamień. Jak dotąd śladu świeżej lawy nie widać było nigdzie. Jakże się wszystko zmieniło! Jeszcze dokładniej stwierdził to inżynier obserwując północne zbocze Góry Franklina. Z krateru unosił się wirujący dym, wysuwały się języki ognia, na ziemię padał grad żużli, jednakże z gardzieli krateru nie wylewała się lawa, co było dowodem, że poziom jej nie osiągnął jeszcze górnego otworu głównego komina. - Wolałbym, żeby się to już stało - mruknął do siebie Cyrus Smith. - Przynajmniej wiedziałbym na pewno, że lawa powróciła w swoje dawne koryto. Kto wie, czy nie wyrwie się ona, jakimś nowym ujściem? Ale niebezpieczeństwo nie na tym polega. Kapitan Nemo słusznie to przeczuł. Nie, nie to stanowi niebezpieczeństwo! Cyrus Smith podszedł na skraj olbrzymiej grobli, której przedłużenie okalało Zatokę Rekina. Mógł dokładnie przypatrzyć się z tej strony śladom lawy. Nie wątpił ani przez chwilę, że ostatni wybuch odbył się w bardzo odległej epoce. Wracając nasłuchiwał uważnie huków podziemnych, rozlegających się jak ciągły grzmot, przerywany niekiedy mocniejszymi wybuchami. O dziewiątej rano był już z powrotem w zagrodzie. Ayrton czekał na niego. - Zwierzęta obrządzone, panie Smith. - To dobrze, Ayrton. - Są wyraźnie zaniepokojone. - Tak, przemówił w nich instynkt, a ten jest nieomylny. - Kiedy zamierza pan.., - Niech pan weźmie z sobą latarnię i krzesiwo i chodźmy. Ayrton wykonał polecenie. Wyprzężone onagry chodziły po zagrodzie. Zamknięto drzwi z zewnątrz i Cyrus Smith, wyprzedzając Ayrtona, poszedł wąską ścieżką wiodącą na brzeg morza. Obydwaj stąpali jak po wacie po ścieżce zasłanej sadzami opadłymi z chmur. W lesie nie widać było ani jednego zwierzęcia. Nawet ptaki uciekły. Niekiedy przelotny podmuch wiatru unosił do góry popiół i obydwaj koloniści znajdowali się w gęstym obłoku, tak że się wzajemnie nie widzieli. Musieli zatykać sobie oczy i usta chustkami do nosa, ażeby pył ich nie oślepił i nie zadusił. W tych warunkach nie mogli iść szybko. W dodatku powietrze było tak ciężkie, jak gdyby wypalił się z niego cały tlen, przez co stało się ono niezdatne do oddychania. Co sto kroków trzeba było przystawać, by złapać trochę tchu. Było już po dziesiątej, gdy doszli do szczytu wielkiego spiętrzenia skał bazaltowych i porfirowych, stanowiących północno-zachodni kraniec wyspy. Ayrton i Cyrus Smith zaczęli schodzić stromym brzegiem, tą samą okropną drogą, która w pamiętną, burzliwą noc zaprowadziła ich do Krypty Dakkara. Przy świetle dziennym schodzenie było mniej niebezpieczne, a zresztą warstwa popiołów, pokrywająca wypolerowane głazy, pozwalała pewniej stawiać stopy na stromych płaszczyznach. Niebawem doszli do skarpy stanowiącej przedłużenie brzegu na wysokości czterdziestu stóp. Cyrus Smith przypomniał sobie, że skarpa schodziła łagodnym stokiem aż do poziomu morza. Pomimo odpływu nie wynurzał się z wody ani kawałek wybrzeża i fale, zbrukane pyłem wulkanicznym, biły wprost o bazaltowe skały