Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Trzymając się pod rękę, nie wiadomo kiedy znaleźli się nad Wisłą. U stóp ich pluskała woda. Gdzieś w oddali błyszczały światełka. - Kąpieli... co? - wybełkotał Lucjan. - Nie... za ciemno... jutro... poza tym jestem... eh, czysty. - Zjedzenia... tu... coś... nie ma, nie ma. Szli z powrotem w górę. Na Krakowskim Przedmieściu wałęsały się prostytutki. Zatrzymali się przed jedną. Dziadzia począł do niej mówić coś, co miało naśladować język francuski. Mówił długo, taczając się przed nią w miejscu. - Ależ panie, ja nic nie rozumiem - powiedziała dziewczyna. - To.... się naucz... cholero. Dziewczyna odeszła tanecznym krokiem. Poszli dalej. Na rogu Koziej i Krakowskiego Przedmieścia stał wózek z gorącymi kiełbaskami. Mężczyzna w kapeluszu na głowie i wystającym spod palta białym kitlu zaglądał do buchającego parą wnętrza. Zatrzymali się. Dziadzia, starając się utrzymać równowagę ciała i języka, zaczął mówić z patosem: - Nocny.. bez snu... nocny człowieku... co karmisz zabłąkanych... wygłodzonych trudami... nocy bezsennej... któż ci wynagrodzi twe poświęcenie? Ochch. Tam w górze czeka cię nagroda... wszystkie wózki w niebie... będą należały do ciebie. Sama... samatary:.. sumartery... samatyra... saramatytaninie... samarytani... Ech. Bóg cię wysowicie. - Daj nam po kiełbasce. Jedli z apetytem, a dobry człowiek nakładał im co chwila nowe porcje. Potem zażądał sześciu złotych. Dziadzia wręczył mu pieniądze wraz z błogosławieństwem. Ruszyli dalej. Tłukli się po ciemnych, opustoszałych ulicach, aż w końcu jeden zgubił drugiego. Szukali się gorliwie do świtu, aż w końcu wytrzeźwiony i zniechęcony Lucjan poszedł do domu. Zastał Dziadzię przed bramą, prowadzącego dysputę ze stróżem nocnym, była to nawet ostra, polityczna sprzeczka. Weszli na górę i po upływie kwadransa dostali się do alkowy. Leżeli na swoich łóżkach. Lucjan już zasypiał, gdy usłyszał drżący, monotonny głos Dziadzi: - Widzę... widzę armię olbrzymią. Najpierw jedzie butelka szampańskiego... potem adiutanci... sześć butelek Martela... potem czwórkami jarzębiak... wiśniówka... starka... i inne gatunkowe... Potem przerwa i znowuż... czysta... spirytus... winka różne. W końcu oddział sanitarny... aspirynki Bayera... woda sodawa i różne takie, na potem... Lucjanie, jutro powiem ci wszystko. Śpisz. Ochhohoho, Boże... Boże. Zasnęli. `pk- `tc Rozdział Vi `tc Nastało lato. Wpadło w miasto i zgubiło swą urodę. Podkreślało swym słońcem szarzyznę domów, a ten sam wietrzyk, co kojąco poruszał zboże i wszelką zieloność poza granicami miasta, tutaj obsypywał kurzem spotniałych przechodniów, czynił harce ze śmieciami i lekceważąco ocierał się o rachityczne drzewka. W mieszkaniu na Nowiniarskiej panowało teraz przykre gorąco, a zapach skór z dołu wpadał przez otwarte okna. Studenci chodzili półnago i uczyli się z tępym uporem. Edward chodził rano do kostnicy, krajał nieboszczyków, wracał zdenerwowany, pisał wypracowania i przez resztę dnia przeszkadzał kolegom, wykłócając się z nimi. Dziadzia wcale nie wyjechał, co zresztą wszyscy przewidywali. Tłumaczył to niechęcią do "szargania się po świecie". Lucjan jednak widział po jego minie, że po prostu nie mógł sobie znaleźć miejsca. Ciągnęły się więc dni posępne, z rzadka przetykane pijaństwami, ubogie i beznadziejne. Dziadzia zmarniał i żył więcej niż skromnie, całymi dniami leżał na łóżku, w absolutnym lenistwie i abnegacji. Trafiały mu się czasem zamówienia na artykuł lub nowelę, lecz nigdy ich nie wypełniał i żył groszami wyłudzanymi od rodziny. Lucjan przeróżnymi sposobami starał się na kłonić go do pracy. Podsuwał mu wieczorami papier i ołówek, ze słowami: "Jeśli nie napiszesz trzech stron przynajmniej, powiem twojej ciotce, że woale nie masz dziecka, na którego utrzymanie daje ci pieniądze". Szantaż ten nie robił jednak na Dziadzi wrażenia, ponieważ był często powtarzany, a groźba nigdy nie wypełniona. Tak więc żył z dnia na dzień i powiadał, że "obmyśla plany na przyszłość". Lucjan pisał powieść. Był to jednak wysiłek zbyt wielki na nikłe możliwości młodzieńca. Zabrał się do sprawy, którą znał tylko z obserwacji. Zabrnął mimo woli w jakieś komplikacje psychologiczne swych bohaterów, nie mógł, czy nie umiał wyciągnąć z tego logicznych konsekwencji i coraz bardziej tracił wiarę w swą pracę. Dla zarobku pisać "nie miał głowy", wobec czego jadał rzadko i palił podłe papierosy