Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Łżesz, ty złodzieju, łżesz - wrzasnęła Betty, która z niecierpliwością słuchała tych wyjaśnień. - Będziesz ty mi obgadywał uczciwą kobietę, żeś ją widział włóczącą się po obozie o północy. A przecie ja tu spałam calutką noc jak to nowonarodzone dziecko. - Proszę pana majora - rzekł sierżant, zwracając się z uszanowaniem do Dunwoodiego - tu jest coś napisanego w mojej biblji, czego przedtem nie było, bo jabym nigdy nie dopuścił żadnej bazgraniny w tej świętej książce. Jeden z oficerów przeczytał głośno: „Zaświadczam, ie jeżeli uda mi się odzyskać wolność, to stanie się to jedynie z pomocą Boga, którego przenajświętszej Łasce z pokorą się polecam. Jestem zmuszony wziąć ubranie tej kobiety, ale wynagrodzenie za to jest w jej kieszeni... Własną ręką. Harvey Birch.” - Co! - wrzasnęła Betty - to ten złodziej okradł mnie ze wszystkiego, powiesić go!... schwytać i powiesić, panie majorze, jeżeli jest jaka sprawiedliwość w tym kraju! - Zajrzyjcieno do kieszeni - rzekł jeden z młodszych oficerów, którego cała ta scena ogromnie bawiła. - A! prawda! - zawołała praczka, pokazując gwineję. - Ale to złoto nie kramarz! Niechże sobie żyje jak najdłużej i niech mu się szczęści; a jeżeli go kiedy powieszą, to wielu takich będzie chodziło po tej świętej ziemi, co wody za nim nosić nie warci. Dunwoodie odwrócił się, by wyjść, i zobaczył kapitana Lawtona, stojącego ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma i przypatrującego się całej tej scenie w głębokiem milczeniu. To zachowanie się, tak różne od jego zwykłej zapalczywości, uderzyło majora. - Oczy ich spotkały się, wyszli razem i kilka chwil rozmawiali na uboczu, poczem Dunwoodie wrócił i rozkazał wszystkim rozejść się niezwłocznie. Sierżant Hollister jednak pozostał z Betty, która sprawdziwszy, że nic z jej garderoby nie brakowało prócz tego, co pozostawiona gwineja sowicie opłaciła, była w doskonałym humorze. Zdawna miała ona widoki na weterana, wybrawszy go sobie w myśli na następcę nieboszczyka męża. Kawalerzysta również zdawał się nie być od tego, i Betty zmiarkowawszy, że się trochę zagalopowała, postanowiła ułagodzić obrażonego wielbiciela. Pomimo całej swej gburowatości posiadała ona dość kobiecego sprytu, by wiedzieć, że chwile pojednania są chwilami władzy. Napełniła przeto szklankę swego rannego napitku i podała ją towarzyszowi jako różdżkę oliwną. - Co tam, sierżancie! - rzekła - pomiędzy przyjaciółmi nie zważa się na takie głupstwa; ja bo najbardziej wymyślałam nieboszczykowi Michałowi, kiedy go najwięcej kochałam. - Michał był dobrym żołnierzem i poczciwym człowiekiem - rzekł kawalerzysta, wychyliwszy szklanicę. - Nasz oddział osłaniał boki jego regimentu, kiedy padł; sam po nim przejechałem tego dnia. Biedaczysko leżał nawznak tak spokojnie, jak gdyby zmarł naturalną śmiercią, po całorocznej chorobie. - O! Michał to sobie lubił kropnąć; co się tyczy tego, tośmy się szukali w korcu maku. Ale wy sierżancie jesteście człowiek wstrzemięźliwy i roztropny, jak raz na męża stworzony. - Ano, pani Flanagan, chciałbym z wami pogadać o czemś, co mi leży na sercu, tylko nie wiem, czy mnie zechcecie wysłuchać. - Wysłuchać? - powtórzyła niecierpliwa niewiasta - czemubym nie miała wysłuchać. Niech sobie tam oficerowie palce gryzą z głodu. Ale łyknijcie sobie jeszcze kropelkę; to wam rozwiąże język. - Bóg zapłać, już mi więcej nie trzeba - odrzekł weteran, odsuwając szklankę. - Słuchaj, Betty, jak ci się zdaje? czy to był naprawdę kramarz-szpieg, którego tu zamknąłem tej nocy? - A któżby inny, kochasiu? - Zły. - Co! Djabeł? - Sam Belzebub, przebrany za kramarza, a ci tam niby skinnerzy to były jego djablęta. - Być to może, sierżancie kochany, bo że skinnerzy to wcielone djabły, to każdy wie o tem. - Otóż to. Zły wiedział, że na nikogo nie mamy takiej chrapki jak na kramarza, więc przybrał jego postać, żeby się dostać do twego pokoju, pani Flanagan. - A czegoby djabeł chciał ode mnie? - zawołała Betty gniewnie