Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Obecnie jest w peryhelium tak blisko Słońca i Ziemi, jak tylko to jest możliwe. A niewykorzystanie takiej szansy byłoby po prostu głupotą. Więc polecieliśmy - Jerome, Sammy i ja - w plastykowym balonie z silnikiem jonowym. W balonie tym spędziliśmy półtora roku. Przy tak długim przebywaniu razem, bez jakiejkolwiek możliwości znalezienia się sam na sam z sobą, powinniśmy byli znienawidzić się nawzajem. Ale tak się nie stało. Psychometryści starannie dobierają ludzi... Do wypraw dalekosiężnych wykorzystujemy silniki o napędzie jonowym. Silnik jonowy rozwija wprawdzie małe przyspieszenia, ale za to wystarcza na długo - nasz, na przykład, przepracował już dziesiątki lat. Tam, gdzie ciążenie jest o wiele mniejsze od ziemskiego, lądujemy na niezawodnym paliwie chemicznym; żeby siąść na Ziemi lub Wenus, wykorzystujemy barierę cieplną oraz hamujące działanie atmosfery; przy lądowaniu na gigantach gazowych... Nie, no, ale kto miałby ochotę tam siadać!? Na Plutonie nie ma atmosfery. Rakiety chemiczne były zbyt ciężkie, żeby je ze sobą zabierać - a do lądowania na Plutonie potrzebny jest zdolny do wykonywania szybkich manewrów atomowy silnik odrzutowy. Typu "Nervy", na paliwie wodorowym. I mieliśmy taki ze sobą. Tyle tylko, że nie dowierzaliśmy mu. Jerome Glans i ja wybraliśmy się na powierzchnię, pozostawiając Sammy'ego no orbicie. Zrzędził z tego powodu i to jeszcze jak! Zaczął już na Przylądku Kennedy'ego i kontynuował w tym duchu przez okrągłe półtora roku. Ale ktoś musiał zostać - zawsze ktoś musiał pozostawać na pokładzie statku powracającego na Ziemię, żeby rejestrować wszystkie niedociągnięcia, utrzymywać łączność z Ziemia, zrzucać bomby sejsmiczne, które miały nam dopomóc w rozwikłaniu tajemnicy Plutona. A zagadki tej w żaden sposób nie mogliśmy rozwiązać. Skąd wzięta się u tej planety tak kolosalna masa? Pluton był dziesiątki razy cięższy, niż sądzono. Zamierzaliśmy uporać się z tym problemem za pomocą bomb sejsmicznych.. Pomiędzy szczytami-kłami nieoczekiwanie rozbłysnęła jasna gwiazda. Ciekawe, czy tajemnicę tę odkryją, jeszcze zanim skończy się moja wachta... ...Nieboskłon drgnął, zamarł i... Patrzę na wschód. Moje spojrzenie prześlizguje się po równinie, na której usiedliśmy lądownikiem. Cała równina, góry za nią tang - jak legendarna Atlantyda - pogrążają się... To podnoszące się na nieboskłonie gwiazdy rodzą iluzoryczne wrażenie, jakbyśmy ześlizgiwali się w dół, nieprzerwanie opadali w otchłań czarnego nieba. My: Jerome, ja i zakuty w lód statek... "Nerva" spisywała się wspaniale. Zawiśliśmy na kilka minut ponad równiną, by wytyczyć sobie drogę przez warstwy zakrzepłych gazów i znaleźć dobre oparcie dla lądownika. Wkoło wrzały i parowscy lotne związki, kiedy opuszczaliśmy się w dół, otoczeni białawą aureolą mgły zrodzonej wodorowym płomieniem. Wewnątrz pierścienia naszego lądownika pojawiła się wilgotna, czarna plama. Wolno opuszczałem "Nervę" coraz niżej. Wreszcie wylądowaliśmy. Pierwsza godzina zeszła nam na sprawdzaniu układów i przygotowaniach do wyjścia. Kto miał wyjść pierwszy? To było pytanie nie od rzeczy. Jeszcze na wiele stuleci Pluton pozostanie najdalej wysunięta forpoczta Układu Słonecznego i sława człowieka, który jako pierwszy stanął na Plutonie, nie przeminie przez wieki. Losowaliśmy. Wygrał Jerome. Moneta rozstrzygnęła dylemat: to jego imię będzie widniało jako pierwsze w podręcznikach historii. Pamiętam uśmiech, jaki wycisnąłem na tworzy... Chciałbym się teraz uśmiechnąć. Wydostając się przez luk śmiał się i żartował; to było coś o pomnikach z marmuru . Nomen omen... Właśnie zakręcałem hełm, kiedy Jerome zaczął rzucać do hełmofonu jakieś przekleństwa. Pośpiesznie wykonam wszystkie przewidziane regulaminem czynności i wylazłem na zewnątrz. Wszystko było jasne już na pierwszy rzut oka. Chlupiące pod lądownikiem czarne błoto było krzepnącą wodą, zmieszaną z lekkimi gazami i okruchami minerałów. Ogień dobywający się z dyszy silnika stopił lodowa skorupę. Kiedy lądowaliśmy, skalne odłamki poczęty tonąć - a wraz z nimi nasz lądownik. Wtedy ciecz znów zamarzła, schwytała korpus statku. Nasza "Nerva" trwale została pojmana przez lód. Oczywiście mogliśmy przeprowadzić nasze badania jeszcze przed próbą wyswobodzenia statku. Kiedy połączyliśmy się z Summym, zaproponował nam taki właśnie plan. Ale Summy był na górze, w balonie, który mógł w każdej chwili powrócić na Ziemię. A my na dole. Z "Nervą" zakutą w lód obcej planety. Ogarnął nas strach. Nie byliśmy zdolni do przedsięwzięcia czegokolwiek, zanim nie wyswobodzimy się. Obaj zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Dziwne, ale nie pamiętam tego strachu. Istniała pewna możliwość. Lądownik był obliczony na ewentualne przemieszczenie się po Plutonie. Dlatego zamiast wsporników lądowniczych był wyposażony w pierścień. Silnik, pracując na pół mocy, mógł przekształcić "Nervę" w pojazd poruszający się na poduszce powietrznej. Jest to rozwiązanie bezpieczniejsze i ekonomiczniejsze niż wykonywanie skoków za pomocą silnika odrzutowego. Pod pierścieniem - jak wewnątrz kesonu - powinny były zachować się resztki odparowanych gazów. A więc silnik powinien się jeszcze znajdować w atmosferze gazów. Można było za pomocą "Nervy" roztopić lód i uwolnić statek. Pamiętam, że byliśmy tak ostrożni, jak tylko ostrożni mogą być śmiertelnie przerażeni ludzie. Podnosiliśmy temperaturę silnika nieprawdopodobnie wolno. Podczas normalnego lotu strumień wodoru opływa reaktor i sam go chłodzi; tutaj tej możliwości nie było - za to w jamie wokół silnika, wypełnionej gazami, panował straszliwy mróz. Mógł skompensować sztuczny układ chłodzenia, ale mógł też... Wtem wskaźniki jakby oszalały. Pod wpływem kolosalnej różnicy temperatur coś wysiadło. Jerome wsunął zupełnie pręty kadmowe - bez rezultatu. Być może, po prostu się roztopiły