Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Włączyła niewielką drukarkę matrycową i sprawdziła podajnik papieru. - Powinna wydrukować wszystko, do czego wejdę przy pomocy hasła. Zaczynać? - Zaczynaj. Masz na to piętnaście, dwadzieścia minut. Drukuj wszystko, jak leci. Ja zadzwonię do Toma. Charley poszukaj kopert i znaczków, dobra? Gdzieś tu muszą być. I nie spuszczaj oczu z tych cholernych drzwi. - Zrobi się. Koda już wychodził z gabinetu, kiedy Sandy zawołała: - Chwileczkę, Ben! Chyba... Chyba możemy zrobić coś jeszcze. Dziesięa minut później Koda prowadził ożywioną rozmowę z Tomem Fogartym, przedstawiając mu szczegóły napadu, zawiadamiając o śmierci Generała i o cudownym znalezisku w postaci podłączonego do sieci komputera. - Pięknie - wyszeptał Fogarty - Kurcze, najwyższy czas, żebyśmy coś zdziałali. Więc co z tym alchemikiem? Z tym facetem, który robi dla nich te kurewskie analogi. Sandy coś znalazła? - Jeśli jego nazwisko w ogóle jest w komputerze, ukryli je pewnie w tych... w tych zabezpieczonych miejscach. - Najlepiej jak umiał, wyjaśnił mu problem kodów i haseł wyższego szczebla. - Szlag by to... - mruknął Fogarty. - Ale czekaj, chwila! A może dałoby się podłączyć ten komputer do jednego z naszych, co? Spytaj Sandy, czy... - Już to rozważała. Twierdzi, że ten tutaj jest podłączony na stałe do jakiegoś urządzenia zagłuszająco-szyfrującego. Bez odpowiednich narzędzi nie da rady. Powiedziałem, żeby nie zawracała sobie tym głowy. Kto by jej podrzucił sprzęt? Za duże ryzyko. - Racja. Wokół domu roi się pewnie od tych sukinsynów. Dobra, nie martw się o te niedostępne dane. Wyrwijcie co się da i spieprzajcie stamtąd, zanim... - Tom - przerwał mu Koda - posłuchaj. Myślę, że możemy dotrzeć do Pilgrima. Fogarty'ego zatkało. - O czym ty gadasz? Przed chwilą powiedziałeś, że... - Tak, wiem, ale wysłuchaj mnie tylko... - Koda streścił mu pomysł, którego Sandy zażarcie broniła od dziesięciu minut, posługując się przy tym żelazną logiką. - Nie podoba mi się to - stwierdził Fogarty. - Mnie też - przyznał Ben - ale ona ma rację. - Wiesz, co się stanie, jeśli to nie wypali i ją nakryją? - przestrzegał Tom. - Od mniej więcej dziesięciu minut o niczym innym nie myślę - mruknął Ben. - Dlatego użylibyśmy podwójnego hasła. Fogarty rozważał przez chwilę pozostałe możliwości. Nie było ich wiele. W końcu spytał: - Ile potrzebuje na to czasu? - Twierdzi, że napisanie programu zajmie jej dwie godziny. Maksymalnie trzy. - Myślisz, że dadzą wam tak długo spokój? - Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać - odrzekł Ben. - I naprawdę sądzisz, że to wypali? - upewniał się Fogarty. - Tak, Tom. Fogarty zawahał się. - Widzisz, Ben, rzecz w tym, że dyrektor zaczyna mnie cholernie przyciskać. Chce, żebym jak najszybciej wytropił tego parszywego alchemika, tego od analogów. Nasi chłopcy dostali wiadomość, że dziś wieczorem w całej południowej Kalifornii ludzie Pilgrima zaczną sprzedawać nowy towar, coś, co nazwali "supertęczą". Źródło prochów jest gdzieś na terenie podległym Generałowi. - Chryste, Locotta musi szaleć jak szajbnięta małpa. Nie dziwota, że załatwił Generała. Głowę daję, że Pilgrima i Rayneego też chce skasować. - O to właśnie chodzi - zauważył Fogarty. - Przez ten wasz plan traficie w sam środek obłąkanego burdelu i skończy się na tym, że Sandy będzie szukała tego zasranego alchemika, a wy będziecie ochraniać Pilgrima i Rayneego przed Locottą. Kapujesz? Tym razem to Kodę zatkało. - Cudownie - wyszeptał po chwili. - Więc co z tymi nakazami aresztowania? - Nie mogę narażać was na takie ryzyko, Ben - odrzekł Fogarty. - Wystarczy że staniecie gdzieś przed czerwonymi światłami i przyuważy was jakiś młody napalony gliniarz. Wyciągnie spluwę i... - Nie dokończył, nie było potrzeby. - Natomiast jeśli zawiadomimy policję i biuro szeryfa, jeśli wycofamy nakazy aresztowania... - Tak, wiem. Wtedy równie dobrze moglibyśmy przypiąć do marynarek nasze odznaki. Posłuchaj, Tom, już to obgadaliśmy, Sandy, Charley i ja. Wstrzymaj się z tym. Nikogo nie zawiadamiaj i nie wycofuj nakazów. - Jesteście tego pewni? - Jak nigdy. - Rozbawiony Koda zachichotał. - Stary - dodał - w porównaniu z tym, co się tutaj dzieje, jeden czy dwa nakazy aresztowania pod zarzutem morderstwa to betka. DeLaura pokręcił sceptycznie głową. - Sam nie wiem. Widzę co najmniej dwadzieścia słabych punktów, przez które całą imprezę może szlag trafić. A wtedy wdepniemy w prawdziwe gówno. Od ponad godziny siedzieli u niego w biurze: on, Paul Reinhart i Tina Sun-Wang. Od ponad godziny rozważali niezliczone warianty planu i roztrząsali problemy związane z wprowadzeniem młodej niedoświadczonej Tiny do łańcucha podziemnych laboratoriów. Ryzyko było olbrzymie. Zwłaszcza że laboratoria te należały do człowieka takiego jak Jimmy Pilgrim i Lafayette Beaumont Raynee. Z każdą chwilą DeLaura tracił przekonanie co do słuszności i skuteczności tego, co zamierzali zrobić. Poza tym wiedział o czymś, o czym nie wiedzieli ani jego rozmówcy, ani żaden pracownik biura szeryfa okręgu San Diego: że Pilgrim i Tęcza dopuścili się sadystycznego mordu na dwóch funkcjonariuszach Agencji do Spraw Zwalczania Handlu Narkotykami i nie zawahają się przed następnym morderstwem. - A gdybym tak... - zaczęła po raz enty Tina, ani trochę nie zniechęcona wahaniami DeLaury. - Posłuchaj, dziewczyno - przerwał jej detektyw - Ten chłopak ma wprowadzić tam kolegę. Kolegę, nie koleżankę, rozumiesz? Już samo to wystarczy. Ale załóżmy, że jakoś to obejdziemy, że wystąpisz jako koleżanka kolegi czy coś w tym rodzaju. Sęk w tym, że jeśli nawet wylądujesz w tym laboratorium na Anza-Borrego i zdobędziesz dowody niezbędne do wydania nakazu przeszukania, to nie posuniemy się ani kroku dalej. Musimy zdobyć namiary tego pieprzonego alchemika, kapujesz? Jest na to tylko jeden sposób. Musiałabyś pójść do góry, zrobić u nich karierę, przekonać tych drani, że z ciebie chemiczka nad chemiczkami, rozumiesz? No i co ty na to? Myślisz, że dasz sobie radę? Tina Sun-Wang milczała, zdając sobie sprawę, że o chemii narkotyków, o technologii ich wytwarzania w podziemnym laboratorium wie bardzo niewiele. Ale stanął jej przed oczyma obraz dwóch bladych, udręczonych twarzy, które widziała niedawno podczas sekcji zwłok: twarzy pięknej, nie zidentyfikowanej rudowłosej kobiety i młodej drobnej meksykańskiej dziewczyny imieniem Theresa. - Tak - odrzekła zdecydowanie. - Dam sobie radę. O godzinie 22#/35 Sandy oderwała wzrok od ekranu komputerowego monitora i kiwnęła głową. - Gotowe - oznajmiła. - Zrobiłam dwie próby z hasłami. Program działa bez zarzutu. - Świetnie. Teraz nam to wytłumacz - poprosił Koda; był spięty świadomością faktu, że oto lada chwila rozpoczną akcję, która miała doprowadzić do rozpracowania jednej z największych operacji podziemnego świata południowej Kalifornii, a ich jedynym zabezpieczeniem i odwodem jest... ślepa wiara w nieomylność elektronicznego mózgu komputera. Taka strategia działania nie bardzo przypadła mu do gustu