Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
I kijem nie nauczy wilka trawy jeść. Stoigniew zwrócił się do odejścia i odparł: - Będę gryzł palce, póki serca nie potrafię. Żal mi jeno, że nie dostaliśmy Hodona. Czy Dzik z pościgu wrócił? - Nie wróci on już - odparł Zbrozło. Śmierć Stłoczeni w kącie utworzonym przez obydwie przesieki, tłoczący się ku ciasnemu wyjściu, parci przez Polan Niemcy ujrzeli nagle między sobą leśnego potwora, o jakim niańki opowiadały im w dzieciństwie lub jaki w złym śnie mógł się przywidzieć. Wśród zjeżonych, opadających na twarz kasztanowatych kudłów świeciły małe oczy zwierzęcą wściekłością; z zarosłych szczęk szczerzyły się białe zęby. W sercu i głowie Dzika nie więcej było człowieczeństwa niż w wyglądzie. Nigdy nie czuł się całkiem dobrze w świecie, w który wszedł od chwili spotkania Ścibora. Od śmierci Witka czuł się w nim źle. Łączyło go jeszcze z tym światem tylko przywiązanie do Tarły. Gdy spojrzał w zgasłe już oczy druha, uczuł, jakby ktoś gwałtownie zerwał ostatnią nić wiążącą go z ludźmi. Poczuł ból, ale zarazem wolność. Wściekłość, jaka wypełniała całą jego istotę, nie miała źródła jedynie w zemście za Tarłę. Był w niej drapieżny wstręt i obrzydzenie do ludzi, że są, jacy są: chciwi, podstępni, głupi, niezrozumiali w swej złości, podli w swym tchórzostwie i lęku przed śmiercią. Do szału doprowadził Dzika wrzask tych istot, z którymi nie czuł już nic wspólnego, rozjuszały błyski zbroi i oręża w promieniach wschodzącego słońca. Zapomniał, że ma miecz przy boku i oszczep przy siodle; łuk zostawił przy kniaziu. Miażdżył, tłukł, łamał i rozrywał ludzi rękoma. Olbrzymie jego siły, zwielokrotnione wściekłością, czyniły zeń żywioł. Zapomniał, że nieprzyjaciel otacza go zewsząd, darł się ku przejściu w przesiece, gdzie dwóch ludzi, w bardziej błyszczących niż inne zbrojach, krzyczało coś, czego nie rozumiał. Mścił się za las, że miast głosów swej czeredy, gwizdu wilg i sikorek, kucia dzięciołów, odbijać musi obrzydły wrzask mordujących się ludzi. Miast dawać schronienie płowemu jelonkowi, by złocił się w słońcu na szmaragdowej łączce, lub potężnemu odyńcowi pozwalać kąpać się w nagrzanym letnim słońcem bagnie i wycierać rude kudły w chropawą korę drzew, co tu stały dziesiątek wieków - plugawić się musi rudziejącymi szybko kałużami obrzydłej krwi, że połamane są kwiaty leśne, stratowana trawa, że cuchnie obcym smrodem, od którego zwierz ucieka daleko i nieprędko wróci w te skalane miejsca. Dwaj stojący przy wejściu wodzowie gwałtownie głosem i gestami nawoływać poczęli do pośpiechu, gdyż od Lubuszy nadciąga nowa siła Polan. Przed Dzikiem tłoczyło się kilkunastu jezdnych; za nimi pusta przestrzeń pozostawała, gdyż ci, co byli z tyłu, mimo naporu wstrzymywali konie, byle uniknąć zetknięcia z olbrzymem. Nie wierzyli, że można go ubić. Dzik mordował idących przed nim, prawie nie widząc kogo. Mordowałby też, gdyby to byli Polanie, bo oczy wlepił w świecące zbroje. Darł się, by zgasić ten blask, który go rozjuszał, by uczynić zeń krwawą miazgę. Hodo i Zygfryd nie czekali. W wirze walki spostrzegli, co nadchodzi. Wykręciwszy na wschód, by nie wpaść na idące od Lubuszy siły, gdy na zachód drogę mają przez Odrę zamkniętą, pomknęli, by choć życie ocalić, gdy reszta już stracona. Na karkach kilku ostatnich wypadł za przesiekę Dzik. Pędzili przez olszynowy lasek, za którym otwierała się bagnista łąka. Konie poczęły zapadać w torf. Stękały z wysiłku, grzęznąc miejscami po brzuchy. Dzik darł za nimi w milczeniu. Zabrzmiał przeraźliwy krzyk trwogi i zamilkł nagle, jak uciął. To Dzik dopadł pierwszego. Im dalej, tym głębiej zapadały konie i tym bardziej zmniejszała się odległość między ścigającym a uchodzącymi. Zdało się natomiast, że wszystkich pochłonie bagno. Ale już idące w przedzie konie Hodona i Zygfryda dotarły do otwartego, wąskiego płachcia wody i za chwilę chrapiąc zaczęły się wynurzać i wspinać na stromy, lecz niewysoki brzeg bagna. Dalej był suchy las. Skoczyli przed siebie jak oparzeni, dysząc z trwogi. Za nimi rozległo się kilka okrzyków, po czym zamilkło wszystko. Głosy walki zaczęły się oddalać. Mknęli teraz otwartym, starym borem. Hodo wstrzymywać musiał drżącego z wysiłku rumaka, by mu dać oddech. Zygfryd obejrzał się w tył. Z dala, między rzadkimi, grubymi pniami migał złotem w słońcu, to znów zanurzał się w cień cisawy koń. Bez słowa wpili ostrogi w boki końskie i gnali znowu. Zaczynały się zjawiać krzewy, las stawał się mniej przejrzysty. Wpadli w gąszcz leszczyny i darli się przed siebie; może wróg zgubi ślad. Lecz gdy na chwilę przystanęli, z dala na miękkim podłożu słychać było tętent konia. Pomknęli dalej. Znowu woda zachlupotała pod kopytami i konie zwolniły biegu. Zjeżdżali w bagno. Konie, mimo iż boki ich krwawiły od ostróg, przeszły w stępa, a coraz bliżej słychać było trzaski gałęzi. Wparli rumaki w moczar; lepiej utonąć, niż dać się doścignąć temu potworowi. Ale znów konie trafiły na twardszy grunt i poszły raźniej, jeno coraz dalej słychać było, jak prześladowca taple się przez błoto