Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Po chwili rachunki pochłonęły ją całkowicie. Wisdom doszedł do końca sklepu i oto stał tylko kilka kroków od jasnoczerwonego telefonu. Pani Kahn upierała się przy założeniu automatu dla pracowników, nie żałowała na to pieniędzy. Strach i poczucie winy walczyły w nim o lepsze. Nie był w stanie odejść od telefonu, ale nie mógł też sięgnąć po słuchawkę. Niemożność dokonania szybkiego wyboru męczyła go. Strach ostrzegał, że zdrada może oznaczać śmierć, że współtowarzysze na pewno odkryją, jaką rolę odegrał w tej sprawie, i Justice, ukochany brat, odwróci się od niego ze wstrętem. Poczucie winy nie dawało mu spokoju i przypominało, że to miss Toni kupiła owcę, aby uczcić jego i Justice’a powrót do domu, i to ona załatwiła jego bratu pracę u adwokatów. To miss Toni opłacała studia na uniwersytecie najstarszego syna Izuby, Storchmana, i dała Izubie dodatkowe dni wolnego, aby mogła razem z Wisdomem pojechać do domu, do Transkeju. Na każde Święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy miss Toni i jej mąż przysyłali prezenty i paczki z jedzeniem dla całej rodziny. Wisdom znał Ungumtukathixo, Boże Dziecko Izuby, od kiedy jako chudy, wystraszony chłopczyk przyjechał do miasta, do szkoły. Była częścią jego życia od zawsze. Izuba często opowiadała im o miss Toni i Timie, „Uwielbia swego syna jak wierzba kocha rzekę”, mawiała. Wisdomowi zdawało się, że słyszy niski, melodyjny głos Izuby. Poczucie winy krzyczało, że nie może pozwolić, by zabito jedynaka miss Toni. Strach przekonywał: „Niech ona i dzieciak zginą. Są nieważni”. Poczucie winy odpowiadało: „Choć to kobieta o białej skórze, jest członkiem twojej rodziny. Cokolwiek robi, sercem jest z wami. Należy do twego plemienia. Nie wolno ci jej skrzywdzić”. Czuł na szyi ramiona chłopca, obejmujące go serdecznie w chwili pożegnania po odwiedzinach w Shonalanga. Na sztywnych nogach, jak lunatyk, podszedł do telefonu. Nikogo nie było w pobliżu. Pani Kahn siedziała w kantorku zatopiona w pracy, kierowcy nie wrócili jeszcze z miasta, sprzedawcy obsługiwali spragnionych klientów. Chudą jak u kościotrupa dłonią uniósł słuchawkę. Wrzucił monety, które z ostrym dźwiękiem wpadły do środka, i spokojnie naciskał guziki. Czekał. - Miss Toni? Czy rozmawiam z miss Toni? - szepnął. Na dzwonek telefonu Toni rzuciła się do aparatu, nie zważając na opadające rajstopy, które krępowały jej ruchy. - Tu Toni Balser - wysapała do słuchawki, zdyszana. W miarę jak słuchała, jej twarz przyoblekała się w wyraz zdziwienia. - Tak, ja jestem miss Toni, tak, Izuba pracuje u mnie. Kim pan jest? Jak się pan nazywa? Bezwiednie zacisnęła palce na słuchawce. Uróżowane policzki były jedyną barwną plamą na jej białej jak mleko twarzy. - Nie - jęknęła. - Nie, to niemożliwe! Nikt nie posunąłby się do takiej zbrodni! Pan się myli. Skąd pan to wie? Proszę mi powiedzieć. - Nie mogę. - Jej rozmówca mówił cicho, murzyński akcent zniekształcał angielskie słowa. - Zabiją mnie, jeśli się dowiedzą, że panią ostrzegłem. Muszę już kończyć. Niech pani tam nie idzie, miss Toni, bowiem mówię tylko prawdę. - Proszę poczekać. Niech pan nie odkłada słuchawki. Proszę mi powiedzieć... - Ostry, ciągły sygnał przerwał jej błagalną prośbę. Przez moment stała bez ruchu. Potem złapała książkę telefoniczną i zaczęła ją nerwowo kartkować. Świetlica nie miała jeszcze telefonu. Byli na końcu długiej listy oczekujących. Helen miała nadzieję, że sytuacja zmieni się pod koniec roku. Trzeba zadzwonić na policję. - Sh, Shona... - mruczała przesuwając palcem po spisie alfabetycznym. - O, Boże, idiotko - uderzyła się dłonią w czoło. - Szukaj pod „posterunek policji”. Wybrała numer i czekała, spięta jak biegacz przed startem. - Odbierz, do cholery, odbierz - błagała, ale na posterunku policji w Shonalanga telefon dzwonił w pustym pokoju. Młody porucznik, który pełnił dyżur, nie mógł oprzeć się pokusie. Tańce i śpiewy ludzi czekających na otwarcie nowej świetlicy przyciągały go jak magnes opiłki żelaza. Stał na rogu i z uśmiechem na ustach przyglądał się, jak ekipy telewizyjne ustawiają reflektory, rozwijają zwoje kabli i odpędzają zbyt nachalnych gapiów. Za błękitną wstążką, którą po wygłoszeniu mowy miała przeciąć Toni, stała grupa dzieci dumnych, że to z ich powodu takie święto. Drewniane, pomalowane na biało i niebiesko ławki uginały się pod gośćmi honorowymi, ludźmi, których pieniądze przyczyniły się do powstania ośrodka. Siedzieli ramię przy ramieniu, tworząc mozaikę czarnych i białych twarzy, ściśnięci, szczęśliwi, że udało im się coś osiągnąć. Za drewnianymi barykadami kłębił się tłum witających się gości zaproszonych na uroczystość. Pozdrowienia mieszały się z okrzykami zachwytu nad suto zastawionym stołem z poczęstunkiem dla dzieci; panował nieopisany hałas. Wokół tłoczyli się gapie, nie chcąc przeoczyć niczego z uroczystości. Stojący bliżej mieli nadzieję, że przyjaciele zza barierki podadzą im kawałek ciasta albo szklankę napoju. Podniecenie narastało. - Wszystko idzie zgodnie z planem. Tłum jest większy, niż zakładaliśmy, a ludzie ciągle przychodzą. - Małe, ciemne oczka mężczyzny przesuwały się uważnie po kolorowych twarzach. - W bardzo dobrym miejscu ustawili kamery. Zarejestrują wszystko, wszystkie krwawe szczegóły. Przygotowaliśmy kolejną akcję zbliżającą nas do wolności. Zobaczą, że tygrys nadal kąsa, że żmija potrafi używać jadu. - Uśmiechnął się i pogładził po brodzie. Siwe nitki w czarnym zaroście połyskiwały w słońcu. - Ale nie przyjechała. Dziennikarka, która miała dokonać otwarcia, jeszcze nie przyjechała - odezwał się młodszy. - Musi stanąć blisko drzwi, obok rudowłosej i jej kochanka, żeby wszystko się udało. Musimy ją dostać. Jej artykuły szkodzą naszej sprawie. Zbyt wielu je czyta i daje wiarę wypisywanym przez nią bzdurom. - Mów ciszej - zganił go drugi. - Nie możemy zwracać na siebie uwagi. Zaraz stąd pójdziemy. Musimy się oddalić, zanim przyjedzie policja. Jeśli dziennikarka nie przyjdzie albo się spóźni, trudno