Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Na nich budowaliśmy szałas z tarcicy i płynęliśmy Dunajem. Na wybrzeżu sprzedawaliśmy drewno i mieliśmy za co wrócić do domu. Ej, to były czasy. Człowiek łowił pstrągi, manewrował tym drągiem co za ster i wiosło robił - rozmarzył się pan Bogusław. - Również w Karpatach odkrywaliśmy ślady starożytnej kultury Daków. Nauczyliśmy się zbierać złoto. Dawni mieszkańcy tamtych terenów wydobywali maleńkie okruchy kładąc na dnie potoków nie wygarbowane skóry baranie, tak zwane runo. - Stąd powiedzenie o złotym runie? - dopytywała się dziewczyna. - Może i tak. Złoto cięższe od piasku zaplątywało się w sierść. Potem wystarczyło skóry wysuszyć i wytrząsnąć złote okruszki. Kilka dni spędzonych na takim zbieractwie zwracało z nawiązką koszty wyprawy. W czasie wojny polsko-bolszewickiej przed naszym domem stała barykada. Jej obrona trwała trzy dni. Później do miasta wkroczyli kawalerzyści Budionnego. Po kilku dniach Rosjanie uciekali w samych kalesonach przed polską odsieczą. Po odejściu okupantów zostało mnóstwo broni. Nawet mali chłopcy chodzili do szkoły z rewolwerami w kieszeniach. Jak zwykle młodzieńcy zabawiali się wrzucaniem amunicji do ognisk. W czasie takich zabaw jeden z chłopców zginął. A wiecie, kto mnie uczył polskiego? - zapytał nagle dziadek. Zasłuchani w jego opowieść nie potrafiliśmy wydobyć z siebie słowa. - Na polski przychodził do nas Bolesław Leśmian. Kazał wszystkim na głos czytać “Iliadę”. Sprowadzał do szkoły innych poetów z grupy poetyckiej “Skamandra”. Przychodzili Młodożeniec, Lechoń, Wierzyński i Żeromski. Ten ostatni próbował dzieciakom czytać “Popioły”. Szło mu to bardzo nieskładnie. W pamięci mam też nauczyciela łaciny o nazwisku Englert, dziadka znanego aktora. Pan Bogusław zaczął pięknie deklamować fragmenty wojennych wspomnień Cezara najczystszą łaciną. - Znajomość łaciny przydała się także w czasie wypraw na tereny dawnych Daków. Językiem starych górali była właśnie nieco zmodyfikowana łacina. Pamiętam jeszcze swoją wyprawę kajakiem na Bałtyk. Będąc w czasie wakacji u swojego wuja, instruktora w szkole orląt w Dęblinie, dużo czasu spędzałem w kajaku. Pewnego dnia na lotnisku doszło do wypadku. Samolot miał złamane skrzydło. Wuj spytał mnie, czy nie spróbowałbym zrobić sobie łódki z drewnianych i brezentowych elementów samolotu. Zrobiłem sobie kajak, namówiłem na wyprawę nauczyciela wychowania fizycznego z gimnazjum i we dwóch wybraliśmy się kajakiem Wisłą na Bałtyk. Plonem podróży była książka i nagroda literacka przyznana przez rząd II RP. Z gratulacjami do mojej mamy przyszedł nawet polonista z gimnazjum, który wcześniej wzywał ją do siebie i mówił: “Z tego chłopaka nic nie będzie. Nadaje się tylko do szewca”. - I co, został pan pisarzem? - zapytała Zosia. - Po skończeniu gimnazjum w 1931 roku zostałem wcielony do wojska, do ułanów. Później ukończyłem studia i otrzymałem dyplom biologa. Jeszcze przed wojną odbyłem kilka podróży za koło polarne, na Grenlandię. W 1939 roku walczyłem na wschodniej granicy Polski, a po ustaniu walk musiałem ukrywać się i przed NKWD, i przed gestapo. Uciekłem do Warszawy, gdzie wstąpiłem do 7. pułku AK w Mińsku Mazowieckim. Zostałem skierowany do pracy w leśnictwie Chrzęsno niedaleko Tłuszcza. Codziennie przechodziłem koło rabatki uwiecznionej na obrazie Podkowińskiego “Dzieci w ogrodzie”, znajdującej się w ogrodach hrabiny Wincentyny Karskiej. We dworze wszyscy pracownicy byli zakamuflowanymi członkami AK. Do mojego lasu na szkolenia przychodzili chłopcy ze sławnych batalionów “Parasol” i “Zośka”. Uczyli się tam strzelać, składać i smarować broń oraz podkładać ładunki wybuchowe. Pewnej nocy do leśniczówki razem z innymi przyszedł Krzysztof Kamil Baczyński. Nauczyłem go odbezpieczać granat. Dziesięć lat po wojnie dowiedziałem się, że to był poeta. W tym samym lesie przyjmowaliśmy zrzuty broni i cichociemnych. Za dolary dostarczane przez aliantów można było wykupić więźniów i nabyć broń od przekupnych Niemców. Po naszych akcjach Niemcy nie przeprowadzali akcji odwetowych, bo nasi ludzie z AK podawali się za oddział partyzantów rosyjskich. - A co pan czuł strzelając do Niemców? - niespodziewanie wypaliła Zosia. - Czułem się okropnie. Gdy po wojnie zobaczyłem ogrom zniszczeń spowodowanych przez Niemców myślałem, że z każdego powinno się drzeć skórę i sypać solą. Jednak gdy przyjechałem do Gdańska jako inspektor do spraw przesiedleńców wtedy poznałem drugą stronę medalu. W jednej z piwnic mieszkała trzydziestokilkuletnia żona majora SS. Razem z dwójką dzieci żywiła się surowymi obierkami. Gdy zobaczyła grupę uzbrojonych Polaków powiedziała, że nie przeżyje kolejnych gwałtów, a wcześniej kilka razy zgwałcili ją Rosjanie. Poczułem się wtedy tak, jakby ktoś dał mi w twarz jako człowiekowi - mówił pan Bogusław. - Chyba zwycięzca nie ma litości - dodał. Zapadło kłopotliwe milczenie. - A co było dalej? Nie musiał pan uciekać przed Urzędem Bezpieczeństwa? Wtedy szukano byłych partyzantów - zapytałem. - Tak. Żołnierze AK musieli uciekać przed UB i najczęściej starali się ukryć gdzieś na Ziemiach Odzyskanych. Ja trafiłem do Giżycka. Tutaj poznałem starego Mazura o nazwisku Daniel, który mieszkał w domku nad Kanałem Łuczańskim. Pewnego wieczora pokazał mi stare zdjęcie z okresu pierwszej wojny światowej zrobione w Twierdzy Boyen. Na fotografii widać było stary samochód i kilku mężczyzn w charakterystycznych pruskich hełmach. “Ten to cesarz, ten to Hindenburg, a tamten wartownik koło bramy to ja” - opowiadał mi stary Mazur. - A czy ta forteca kryje jakieś tajemnice? - dopytywałem się. - Raczej nie - odpowiedział staruszek. Widziałem, że nie chce powiedzieć wszystkiego co wie. Pożegnaliśmy się i wróciliśmy do punktu wyjścia, czyli do Bramy Giżyckiej. Stanęliśmy przed ogromną mapą twierdzy. Wyjąłem przewodnik