Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
W oczach ma gniew, ale także zgrozę i żal, ogromny żal. Mimo swej mocy nie zdoła jej wskrzesić — a przynajmniej nie taką, jaka była za życia. Ogden z lękiem i fascynacją patrzy na Szaleńca, rozdziera- nego przez straszliwy dylemat. Nagle Jackson odwraca się twarzą do morza i unosi ręce nad klifem, jakby za pomocą czarów chciał wydostać ukochaną żonę z toni. Zaraz jed- nak opuszcza dłonie i zakrywa nimi twarz. Zapewne zdo- łałby wyrwać Emiły morzu, ale okropnie pokiereszowa- ną — na duchu i na ciele. Może jest wielkim czarodziejem Skrzydła Nocy, ale wie, że nie zdoła wskrzesić jej niewin- ności i czystości. Gorzej — nie może sprawić, aby znów go pokochała. I Ogden wie, że ktoś za to zapłaci. — Próbowałem — duka, cofając się przed Jacksonem. — Próbowałem ją powstrzymać. — I nie zdołałeś — prycha Szaleniec, przeszywając go wzrokiem. Szeroko rozkłada ramiona i wydaj e przeraźliwy krzyk, równie potężny jak huk gromu. I burza zdaje się cichnąć, oddawszy swą furię ciału stojącego na skraju urwiska czar- noksiężnika. Jackson Muir zawsze był wysoki i postawny, lecz teraz wydaje się jeszcze wyższy, jakby mierzył nie metr osiemdziesiąt, lecz trzy razy tyle. W przypływie gniewu błyska białymi zębami i sypie skry z oczu. — Zapłacisz mi za to, Ogdenie McNutt! Zapłacisz za to, że nie zdołałeś ocalić mojej żony! — Nie, zostaw go w spokoju — odzywa się inny męż- czyzna. To Montaigne wreszcie zdołał dotrzeć na Czarcią Skałę. — To mój uczeń, Jacksonie. Ja go ukarzę. Zostaw go mnie. — Śmiesz rozkazywać czarodziejowi Skrzydła Nocy? — Szaleniec zdaje się wypalać oczami dziury w mroku, gdy przenosi wzrok na nowo przybyłego. — Ty, Opiekun, który ma mi tylko służyć? — I uczyć cię — mówi Montaigne, nie zważając na jego gniew. — Członek Bractwa nie wykorzystuje mocy dla zemsty. Jackson Muir śmieje się. — Zapomniałeś o czymś, Montaigne. Jak nazwał mnie mój brat? Renegatem? Apostatą? — Znów parska śmie- chem, zwróciwszy przekrwione oczy na Ogdena. — Ucie- kaj, króliczku! Dostarcz mi trochę rozrywki! I Ogden ucieka. Wie, że to na nic, ale ucieka, słucha- jąc pierwotnego instynktu samozachowawczego. Biegnie w ciemność, oddalając się od klifu, w las. Wpada w kłujące jeżyny, potyka się o leżący pień, pada w błotnistą kałużę. Jednak ucieka dalej, zagłębiając się w gąszcz drzew i gro- madzące się cienie. Z nieba zerka na niego posępnie i czuj- nie księżyc, okrągły i złoty, pojawiając się raz po raz między gałęziami. Wreszcie Ogden przystaje, obejmując pień drzewa, ni- czym dziecko matkę. Wie, że to koniec, że nie można uciec ^rze^ Szaleńcem — lecz mimo to w jego sercu budzi się na- Może Montaigne go powstrzymał? Może przekonał żeby puścił Ogdena? Słychać tylko szum fal bijących w oddali o brzeg. ^ęn myśli o swojej kochanej Georgianne. _9_ r — Śliczna mała, prawda? Ten głos mrozi mu krew w żyłach. Ogden odwraca się i widzi Szaleńca, stojącego jakieś pot metra dalej. — Zrób ze mną, co chcesz — mówi Ogden — ale nie rób krzywdy Georgianne. Jackson Muir uśmiecha się. — Stań w blasku księżyca, Ogdenie McNutt. Ogden waha się, ale wykonuje rozkaz. Nie ma sensu się opierać czy próbować walczyć. — Spójrz na księżyc — mówi Szaleniec. — Popatrz na jego tarczę. Ujrzysz tam swoją mękę, młody głupcze. Zoba- czysz karę za to, że nie zdołałeś uratować mojej żony. Ogden spogląda na lśniący miesiąc. Ten nagle przybiera czerwoną barwę — jest jak jezioro krwi pośród czerni nieba. I nagle Ogden czuje swędzenie. Straszliwe pieczenie ca- łego ciała. Spogląda na dłonie i widzi powód. Włosy — porastające całe jego ciało. Dłonie, ręce, ra- miona pod ubraniem. Dotyka swojej twarzy. Tam też są. Gęste i sztywne. Potem przychodzi ból. Okropny, rozdzierający. Ogden wije się w konwulsjach. Jego szczęka wydłuża się i zmie- nia kształt. Usta rozciągają się i przekształcają w zwierzęcy pysk. Zęby stają się długie i ostre, kaleczą język. Ogden McNutt osuwa się na kolana. Już nie może ustać na nogach. Jego łopatki wybrzuszają się i rozszerzają. Kiedy próbuje krzyknąć, z jego gardła wydobywa się nieartykuło- wany dźwięk. To wycie zwierzęcia. A potem nie ma już nic. Ani bólu, ani myśli. Tylko chęć chłeptania ciepłej krwi. l. ZQ łUMCMt D. evon March podnosi kilof wysoko nad głowę i z łosko- tem wali nim w mur. — Kimkolwiek jesteś — woła — zaraz się spotkamy! W końcu. Odpowiedź, której szukał od miesięcy. Kto mieszka za tą ścianą? Któż go woła, kto zdaje się mieć klucz do tajemnicy jego przeszłości? Kobieta, myśli Devon, sądząc po tonie głosu. Po raz pierwszy usłyszał jej głos, kiedy trzymano ją na wieży Kruczego Dworu, kiedy widywał tam światło, którego istnieniu wszyscy inni uparcie zaprzeczali. Potem widział, jak przeniesiono ją tutaj, do tego zamurowanego lochu, do którego nie wiodły żadne drzwi. I mimo swoich niemałych możliwości, pomimo magicznej mocy, którą odziedziczył jako czarodziej Skrzydła Nocy, Devon dotychczas nie zdo- łał pokonać tego muru. Dlatego musiał posłużyć się kilofem. Tynk z łatwością odpada pod uderzeniem. Devon po- nownie unosi kilof nad głowę i uderza. Tym razem udaje mu się. Wybija otwór w ścianie. — Cofnij się — woła do tego kogoś po drugiej stronie. — Nie chcę ci zrobić krzywdy. Jednak kobieta milczy. Jeszcze przed chwilą szlochała i wołała go po imieniu. Jednakże jej imię pozostaje zagad- ką, chociaż czarodziejska intuicja — którą Devon nazywa Głosem — podpowiedziała mu, że on już je zna. — 13 — Ale co to za imię? Jeszcze raz unosi kilof nad głowę. Następne uderzenie powinno wybić otwór wystarczająco duży, żeby się przezeń przecisnąć, ewentualnie Devon poszerzy go gołymi rękami. Zbiera siły do najsilniejszego z dotychczasowych ciosów. Jednak nie może go zadać. Kilof pozostaje nieruchomy nad jego głową. — Nie wolno ci tego robić — słyszy głos. — Proszę, pro- szę, przestań! Devon zna ten głos. Należy do Bjorna Forkbearda, zarządcy Kruczego Dworu, małego gnoma mającego prawie siedemset lat. Devon obraca się i widzi, że Bjorn, stojąc na drewnianej skrzyni, przytrzymuje kilof krótkimi, lecz silnymi rękami. — Puść, Bjornie! — Nie, mistrzu Devonie! Sprowadzono mnie do Krucze- go Dworu, żebym strzegł tej komnaty, i będę jej strzegł! Devon poddaje się, rozluźniając chwyt. Bjorn też puszcza kilof i zeskakuje ze skrzyni. Devon pozwala, by narzędzie z donośnym brzękiem upadło na piwniczną posadzkę. — Zatem było tak, jak podejrzewałem — mówi De- von. — To z tego powodu pani Crandall sprowadziła cię tutaj. Miałeś pilnować tego kogoś, kogo trzymała na wieży, a potem przeniosła do podziemi! — Cóż — wzrusza ramionami człowieczek — z tego i pa- ru innych powodów. Jak wiesz, Kruczy Dwór potrzebował zarządcy