Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Gdy taka apoteoza pryszczatości obejmuje rolę krytyka, brak wzniosłości uważać będzie za niedbalstwo, rozmamłanie, paplaninę, uwiąd. Człowiekowi tego typu nie przyjdzie do głowy, że starzejący się poeta ma prawo pisać gorzej - jeśli rzeczywiście pisze gorzej; że nie ma nic bardziej niesmacznego niż nie licujące z podeszłym wiekiem "odkrywanie miłości" i przeszczepy małpich gruczołów. Mając do wyboru krzykacza i mędrca, publika zawsze wybierze pierwszego (i to nie dlatego, że taki wybór odzwierciedla jej własny skład demograficzny, albo że poeci mają "romantyczny" nałóg umierania młodo, lecz z powodu wrodzonej niechęci naszego gatunku do myślenia o starości, a tym bardziej o jej konsekwencjach). Smutną stroną tego kurczowego trzymania się niedojrzałości jest fakt, że nie jest to bynajmniej stan permanentny. Ach, gdyby tak był! Wszystko dałoby się wtedy wyjaśnić cechującym nasz gatunek lękiem przed śmiercią. Wszystkie owe " Wiersze wybrane" niezliczonych poetów byłyby tak niewinne jak obywatele Kirchstetten przemianowujący swoją "Hinterholz". Gdyby był to jedynie lęk przed śmiercią, czytelnicy, a szczególnie wrażliwi krytycy powinni by non stop odbierać sobie życie, idąc za przykładem swych ukochanych młodych autorów. Lecz tak się przecież nie dzieje. Prawdziwe tło naszego gatunkowego lgnięcia do niedojrzałości jest znacznie smutniejsze. Wiąże się nie z oporami człowieka przed wiedzą o śmierci, ale z jego brakiem chęci dowiedzenia się czegoś o życiu. A przecież niewinność to ostatnia rzecz, którą można w sposób naturalny zachować. Oto dlaczego poetów - zwłaszcza tych, którzy żyli długo - należy czytać w całości, nie w wyborach. Początek ma sens tylko o tyle, o ile istnieje jakiś koniec. Odmiennie niż prozaicy, poeci opowiadają nam swoją historię w całości: nie tylko w sensie ich autentycznych doświadczeń i uczuć, ale i - co dla nas ma największą wagę - w sensie samego języka, ostatecznego doboru słów. Starzejący się człowiek, jeśli wciąż utrzymuje pióro w ręce, ma do wyboru pisać pamiętnik albo prowadzić dziennik. Z samej natury swojego rzemiosła poeci są autorami dzienników. Dokonują, często wbrew własnej woli, najrzetelniejszej rejestracji tego, co się przydarzyło (a) ich duszom, podlegającym już to rozszerzaniu się, już to - częściej - kurczeniu, (b) ich poczuciu języka, gdyż to właśnie poeci w pierwszej kolejności doświadczają kompromitacji czy dewaluacji słów. Czy to nam się podoba czy nie, jesteśmy tu po to, aby się dowiedzieć nie tylko co czas czyni z człowiekiem, ale również co język czyni z czasem. A poeci, nie zapominajmy, to ci, dzięki którym język żyje, którzy "zbawiają mowę' , Jest to zasada, która uczy poetę większej prawości, niż jest to w stanie uczynić jakakolwiek wiara. Właśnie dlatego wiele można zbudować na W. H. Audenie. Nie tylko dlatego, że zmarł w wieku dwakroć starszym niż Chrystus, i nie tylko z powodu Kierkegaardowskiej , „zasady powtórzenia” . Auden służył po prostu nieskończoności większej niż ta, z którą się normalnie liczymy, i był przekonywującym świadectwem jej dostępności; więcej, dzięki niemu możemy w niej czuć się jak w domu. Każdy ludzki osobnik powinien, skromnie licząc, znać co najmniej jednego poetę od deski do deski: jeśli nie w charakterze przewodnika przez świat, to jako porównawczy wzorzec języka. W. H. Auden wypadłby bardzo dobrze w obu tych kategoriach, choćby z powodu ich podobieństwa do, odpowiednio, Piekła i Czyśćca. Był wielkim poetą (jedyna usterka tego zdania to jego czas gramatyczny: natura języka przenosi ludzkie osiągnięcia na jego polu niezmiennie w czas teraźniejszy), i uważam, że miałem olbrzymie szczęście, mogąc go spotkać. Gdybym go jednak nie spotkał wcale, istniałaby przecież rzeczywistość jego dzieła. Powinno się czuć wdzięczność wobec losu za szansę zetknięcia się z tą rzeczywistością, za obdarzenie tymi darami, tym bardziej bezcennymi, że nie przeznaczonymi dla nikogo poszczególnego. Można to nazwać szczodrobliwością ducha, tyle że duch potrzebuje człowieka, w którym jak promień mógłby się załamać. To nie człowiek zostaje uświęcony tym załamaniem: to duch uczłowiecza się i staje zrozumiały. To - oraz fakt, że człowieka cechuje ograniczoność - wystarczy, aby czcić tego poetę. Niezależnie od powodów, dla których przepłynął Atlantyk i stał się Amerykaninem, skutek był taki, że stopił ze sobą oba idiomy angielszczyzny i został - aby sparafrazować jeden z jego wierszy - naszym transatlantyckim Horacym. W ten czy inny sposób, wszelkie podróże jakie przedsięwziął- poprzez lądy, jaskinie psychiki, doktryny, wiary - służyły nie tyle udoskonaleniu jego racji ile rozszerzeniu dykcji. Jeśli poezja była kiedykolwiek dla niego sprawą ambicji, to żył dostatecznie długo, aby stała się dla niego po prostu sposobem istnienia. Stąd jego autonomia, zdrowie umysłowe, równowaga, ironia, dystans - słowem: mądrość. Na czymkolwiek to polega, czytanie go jest jedną z nielicznych dostępnych metod (jeśli nie jedyną), aby poczuć .się przyzwoitym człowiekiem. Nie wiem co prawda, czy było to jego celem. Po raz ostatni widziałem go w lipcu roku 1973, na kolacji w londyńskim mieszkaniu Stephena Spendera. Wystan siedział przy stole z papierosem w prawej dłoni i kielichem w lewej, rozprawiając na temat łososia na zimno. Ponieważ krzesło było za niskie, pani domu usadziła go na dwu wymiętoszonych tomach "Oxford English Dictionary", największego słownika języka angiel- skiego. Pomyślałem wtedy, że widzę jedynego człowieka, który ma prawo na tych tomach zasiadać