Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Ulgę przyniosła mi świadomość, że jednak istnieje jakieś wyjście. Tego głównie pragnąłem się dowiedzieć. Rachunkiem niech się martwi ktoś inny. Nagle pilot rozpromienił się. Do tej pory siedział po- grążony w ponurym milczeniu i nie odezwał się ani słówkiem. — Już wiem! — powiedział. — Że też nam to wcze- śniej nie przyszło do głowy! A żeby tak użyć wyrzutni Hipparchusa? Jeśli można opierać się na tym wykresie, mogliby -wystrzelić do nas stamtąd pewną ilość paliwa bez specjalnego kłopotu. Rozmowa ożywiła się teraz i zeszła na tory technicz- ne; ja od razu zostałem w tyle. Po dziesięciu minutach rozwiał się ponury nastrój panujący w kabinie, odga- dłem więc, że wyciągnięto jakieś zadowalające wnioski. Gdy wreszcie dyskusja została zakończona i przepro- wadzono wszystkie potrzebne rozmowy radiowe, przy- parłem Tima do muru i zagroziłem, że dopóty będę mu wiercił dziurę w brzuchu, dopóki mi nie wyjaśni do- kładnie, co się dzieje. — Wiesz chyba, co to jest wyrzutnia Hipparchusa, co, Roy? — zapytał. — Czy to ten magnetyczny przyrząd, który wystrze- la pojemniki z paliwem dla rakiet okrążających Księ- życ? — Tak. Otóż jest to tor elektromagnetyczny długości około pięciu mil, który biegnie na wschód i zachód przez krater Hipparchusa. Wybór padł na ten właśnie punkt, gdyż znajduje się on blisko środka tarczy Księ- życa, a rafinerie materiałów pędnych również są nie- daleko. Statki oczekujące na zatankowanie wchodzą w orbitę dokołaksiężycową i personel wyrzutni w od- powiednim czasie wjstrzeliwuje pojemniki na tę samą orbitę. Statek musi trochę pomanewrować za pomocą napędu odrzutowego, aby „trafić" w pojemnik, w każ- dym razie jednak ten sposób jest o wiele tańczy, niż gdyby przy tej całej operacji używało się rakiet. — A co się dzieje z pustymi pojemnikami? — To już zależy od prędkości wystrzel?nia. Czasami spadają z powrotem na Księżyc; ostatecznie jest tam dosyć miejsca, aby zleciały, nikomu nie przynosząc szkody! Zwykle jednak nadaje im się prędkość ucieczki i po prostu gubią się w kosmosie. A miejsca jest tarn jeszcze więcej! — Rozumiem. Przybliżymy się na tyle do Księżyca, żeby stamtąd mogli nam wystrzelić pojemnik z pali- wem. — Właśnie. Robią teraz obliczenia. Nasza orbita przechodzić będzie poza Księżycem, około pięciu tysię- cy mil ponad jego powierzchnią. Na Księżycu obliczą możliwie najdokładniej, jak mamy zrównać naszą prędkość z wyrzutnią, a reszty już musimy dokonać sami, własnym napędem. To znaczy, trzeba będzie użyć trochę naszego paliwa, ale to i tak sowicie się opłaci. — A kiedy wszystko to się zacznie? — Mniej więcej za czterdzieści godzin. Czekamy na dokładne dane. Byłem prawdopodobnie jedyną osobą, którą ucieszyła ta perspektywa, gdy się już dowiedziałem, że jesteśmy względnie bezpieczni. To, co moi towarzysze oceniali jako nudną stratę czasu, dla mnie stanowiło okazję obejrzenia z bliska Księżyca — gratka przerastająca moje najśmielsze nadzieje przy starcie z Ziemi. Jakże daleko zostawiłem już za sobą Stację Wewnętrzną! Z każdą godziną zmniejszała się Ziemia, a przed na- mi rósł na niebie Księżyc. Nie było co robić oprócz zwykłej kontroli instrumentów i regularnych rozmów radiowych z różnymi stacjami kosmicznymi i bazą na Księżycu. Przeważnie spaliśmy i graliśmy w karty, ale raz miałem okazję porozmawiania z mamą i tatusiem, tam daleko na Ziemi. Głosy ich zdradzały troskę i do- piero teraz zorientowałem się, że nasza przygoda zna- lazła się prawdopodobnie na pierwszych stronach gazet. Starałem się dać rodzicom do zrozumienia, że mam pierwszorzędny ubaw i absolutnie nie ma powodu do niepokoju. Uzgodniono wszystko, co potrzeba, i nie pozostawało nic innego, jak czekać, dopóki nie przemkniemy koło Księżyca i nie spotkamy się z pojemnikiem. Chociaż nieraz śledziłem Księżyc przez teleskop, zarówno z Zie- mi, jak i ze Stacji Wewnętrznej, oglądanie gołym okiem wielkich księżycowych równin i gór jest na- prawdę czymś zupełnie innym. Znajdowaliśmy się teraz tak blisko, że dostrzegało się bez trudu wszystkie większe kratery wzdłuż pasa dzielącego noc od dnia. Linia wschodu Słońca przeszła właśnie przez środek tarczy i na Hipparchusie był wczesny świt, kiedy tam- tejsza załoga przygotowywała się, aby udzielić nam pomocy. Poprosiłem o pozwolenie użycia teleskopu po- kładowego i zajrzałem do wnętrza wielkiego krateru. Wydało mi się, że zawisłem w przestrzeni w odle- głości zaledwie pięćdziesięciu mil nad Księżycem. Całe pole widzenia wypełniał Hipparchus. Nie dało się wszy- stkiego objąć jednym spojrzeniem