Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Dolina po raz drugi Siedzieliśmy w milczeniu wielkim kręgiem wokół ogniska, po którym pełgał niski płomień. Za nami chwiały się w skąpym blasku zamazane cienie naszych postaci. Wszystko zostało omówione, plan postępowania uzgodniony. Jednakże ryzyko istniało nadal. Ogromne. Nieprzewidziany wypadek mógł pogmatwać wszystko. Kończył się czwarty dzień naszego — powtórnego — pobytu w wiosce Komanczów. Jutro o świcie wyruszy oddział wojowników w kierunku Doliny Złej Wody. Tam skryje się, czekając na znak wzywający do nocnego ataku na stanowiska strażników Willburna. Taki znak miał być przesłany bezpośrednio przez Karola lub za pośrednictwem Ludwika. Kiedy przybyliśmy z jeńcami i oddziałem wojowników do wioski, zastaliśmy w niej Rączą Antylopę. Opuścił swój posterunek na przełęczy, aby przywieźć — ku naszemu zdumieniu — list wręczony mu przez Metysa. — Kobieca ręka — stwierdziłem spoglądając na pismo. — Mówisz jak doświadczony grafolog. Treść tego listu potwierdza twoje przypuszczenie. Takich ilości informacji nie mógłby zdobyć ani Ludwik, ani Hardy. Przeczytaj. Istotnie, list zawierał mnóstwo szczegółów, z których większość była dla nas niezwykle cenna. Podawał nie tylko dokładny rozkład zajęć inżyniera Willburna i Mertona (co zresztą obchodziło nas mniej), ale również (rzecz niesłychanie ważna!) liczbę strażników obozu, sposób, w jaki zmieniano nocne i dzienne warty, oraz^ godziny tych zmian. Zupełnie bezcennym materiałem stał się — nakreślony na odwrocie listu — szkic obozu, ze specjalnym oznaczeniem budynku, w którym przechowywano broń i materiały wybuchowe stosowane niekiedy przy pracach wiertniczych. Ten szkic stał się tematem długiej narady, którą odbyła nasza trójka z Tokwi-tejem. Rącza Antylopa brał w niej również udział. Jeszcze jeden dowód, jak bardzo wódz starał się podkreślić rolę swego syna, a być może również zatrzeć nieprzyjemne wspomnienie naszego pierwszego spotkania. Zresztą Rącza Antylopa najlepiej z nas wszystkich orientował się w położeniu obozu. Na samym końcu znajdował się dopisek, który stanowił najbardziej pocieszającą informację w tej trudnej sprawie. Otóż Hardy donosił, że ma czterdziestu „na wszystko gotowych” (te słowa zostały podkreślone) ludzi i czeka na dalsze polecenia. Prawdopodobnie Ludwik dopiero w ostatniej chwili powiadomił autora listu o tym, co mu zakomunikował karczmarz. — Oczywiście to wszystko pisała Eileen — stwierdziłem po przeczytaniu ostatniej linijki. — Mamy nie lada sprzymierzeńców... — Mamy — mruknął Karol — ale to jeszcze nie rozwiązuje wszystkich kłopotów. Wiedziałem, o czym myślał. Mnie również niepokoiła groźna i niebezpieczna możliwość. No, bo jeśli indiańska wyprawa przeciw strażnikom nie ograniczy się tylko do uwięzienia ich, ale przemieni w napad na obóz i jego mieszkańców? Bezbronnych... Wynik — przerażająca rzeź, do której nie wolno przecież dopuścić. A Indianie?... Czy nie poniesie ich temperament? Czy nie doprowadzi do bezsensownej walki przeciw „złodziejom ziemi”? Przed taką ewentualnością należało się dobrze zabezpieczyć. A najlepszym zabezpieczeniem było ograniczenie ilości wojowników mających unieszkodliwić straż. W rozmowie z Tokwi-tejem Karol kładł na ten warunek duży nacisk i został natychmiast przeze mnie poparty. W liście podano nam liczbę czterdziestu ośmiu strażników, z których pięciu za dnia, a dziesięciu nocą pilnowało granicznych wzgórz. Dla unieszkodliwienia dziesięciu ludzi nie trzeba przecież wielkiej wojennej wyprawy, wystarczy... piętnastu wojowników. Stanowiłoby to gwarancję, że napad nie przekroczy planowanych granic. Powiem szczerze: Tokwi-tej niezbyt chętnie skłaniał ucho ku naszym argumentom. Na pewno sądził, że mając poparcie trzech „białych”, z czego dwu sprawowało — w jego mniemaniu — wysokie godności (szeryfa i jego zastępcy), może działać bez ryzyka i bez ograniczeń. Sporo trudu kosztowało nas przekonanie wodza, że hałas, jaki by powstał w wyniku tak radykalnej likwidacji obozu przez czerwonoskórych, musiałby wywołać kontrakcję załogi któregoś z najbliższych fortów. Pierwszy alarm podniosą farmerzy z Kansas, zwłaszcza ci z nadgranicznych wiosek. Z Peace Village przede wszystkim! Aż się spociłem na myśl, jak wówczas oceniliby naszą rolę: Karola i moją. Potrafiliśmy wybić z głowy Tokwi-teja szaleńczy pomysł, by wysyłać całą setkę wojowników. Wódz dał się przekonać i przyznam sprawiedliwie — mocno stał po naszej stronie podczas narady starszyzny, a nawet przeciwstawił się zdaniu wioskowego czarodzieja, który energicznie domagał się pomsty za próbę zagrabienia ziemi. Ostatecznie nasze stanowisko zwyciężyło. Ale na tym nie wyczerpały się kłopoty podczas tych czterech dni pobytu w wiosce. Oto musieliśmy ocalić dwu z trójki schwytanych strażników. Groziła im — w najlepszym wypadku — dożywotnia niewola. Wymogliśmy to perswazją, to groźbą, że zostaną puszczeni na wolność, kiedy już zlikwidowany zostanie obóz nafciarzy. Z Darnleyem kłopotu nie było. Zgodnie z rzeczywistością uznano go za naszego jeńca i mieliśmy prawo dysponowania jego losem. Oczywiście, puścimy go, gdy sprawy ułożą się dla nas pomyślnie. Co prawda Darnley nie był niewiniątkiem i fakt, że sędzia Lucas nie położył na nim ręki, świadczył tylko o braku mocnych dowodów. O niczym więcej. Ale nie do nas należało wdrażanie śledztwa w sprawie tak kłopotliwej, jak kradzież koni, których przecież nie odnaleźliśmy. Znacznie gorzej, wręcz niebezpiecznie, przedstawiała się sprawa Sama. Okazało się, że zastrzelił wojownika Komanczów, spotkanego przypadkowo na prerii i wcale przez niego nie napastowany! Dlaczego to uczynił? Nie miał nic na swoją obronę. Nie mogliśmy domagać się bezkarnego uwolnienia mordercy. Zabity wojownik miał żonę. Tokwi-tej przedstawił sprawę jasno: albo Sam zgodzi się wstąpić w związki małżeńskie z wdową i zostać na resztę życia wojownikiem Komanczów, albo... stanie pod palem męczarni. Cóż mieliśmy począć wobec takiej decyzji? Uwolnić podstępem człowieka, który wcale na to nie zasłużył? Rozmawialiśmy z Samem dwukrotnie. Za pierwszym razem był ogromnie pewny siebie