Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Trzymał dłoń na chudym ramieniu chłopca, kierując go w stronę głównego budynku. Kiedy znaleźli się w ciemnym biurze, Bradshaw wszedł do kuchni po butelkę tequili, która była nadal prawie pełna. - Ile masz lat? - zapytał gderliwie. - Osiemdziesiąt cztery - odparł Kootie. - Wystarczająco dużo, żeby się napić. - Bradshaw nabrał po wietrza w płuca. - Jeśli masz ochotę. - Łyczek nie zaszkodzi chłopcu - zapewnił Kootie. - Wydaje się, że po śmierci nabrałem smaku do alkoholu. Jak wszystkie duchy, pomyślał Bradshaw, nalewając sporą miarkę złocistego płynu do szklanki. - Nie napijesz się ze mną? - zapytał Kootie czujnie. - Och, napiję. Muszę tylko znaleźć naczynie dla siebie. - Z pół ki na książki wziął jeden z kubków, z którego pił napar z cynamo nowych landrynek, i nalał do niego trochę tequili. Kootie podniósł szklankę, lecz poczekał, aż Bradshaw prze- chyli kubek i upije łyk alkoholu. Co mam teraz zrobić? - pomyślał Bradshaw. Przełknąć to? Zerknął na Kootiego, który nawet jeszcze nie podniósł szklan- ki do ust. Westchnął i przełknął łyk, czując ulotne zimno w gardle i próbując przypomnieć sobie smak tequili. Mieszanina pieprzu i terpentyny, tak pamiętał. Tyle wystarczy, pomyślał. Płyn pewnie będzie zalegał w żo- łądku, aż... wyparuje? Wsączy się w moje martwe tkanki niczym marynata? Przez następny dzień lub dwa, myślał poważnie, muszę być ostrożny przy obchodzeniu się z ogniem. Ogień, pomyślał i przypomniał sobie te przypadki samozapło- nu, które miały miejsce, gdy świeżo zmarła osoba doświadczyła emocjonalnego wstrząsu. Zwykle osoba ta piła wcześniej alkohol. Odstawił kubek. - Jestem za stary na tequile - powiedział. Zaczerpnął powie trza, ponownie czując w ustach chłód szybko parującego alkoho lu. - Będę żałował nawet tego jednego łyka. Edison pociągnął ze szklanki. - Cóż, ja mam osiemdziesiąt cztery lata, ale posługuję się żo łądkiem jedenastolatka. Chłopiec będzie pewnie spadł do rana, więc jeden łyk więcej czy mniej nie zrobi mu różnicy. Zresztą i tak mam coś do uczczenia. Bradshaw, zbyt zmęczony, by cokolwiek powiedzieć, uniósł tylko brew, - W niedzielę otrzymałem tytuł magistra nauk ścisłych. Bradshaw nie miał pojęcia, o czym mówi Edison, ale pokiwał ze zrozumieniem głową, sięgając po butelkę, by ponownie napeł- nić szklankę Kootiego. - To świetnie. - Nabrał powietrza. - Tytuł magisterski potra fi wszystko zmienić. W płytkiej trawiastej kotlince po północnej stronie cmentarza znajdowało się szersze jezioro, z wodą na tyle spokojną, że Sullivan widział wyraźne pionowe odbicia smukłych palm rosnących na przeciwległym brzegu. Odbić było więcej niż rzeczywistych drzew. Na zboczu tu i ówdzie stały marmurowe ławeczki i zdawało się, że na każdej siedzą jakieś postaci. Niektóre spoglądały na Sulli-vana i Angelikę, inne bezgłośnie prowadziły ożywione dysputy, a kilka pochylało się nad notatnikami, jakby pisały poezję. Sullivan przypuszczał, że niektóre z nich mogą być żywymi ludźmi szukającymi tu odosobnienia. Wraz z Angeliką schodził pospiesznie po zboczu, mijając nagrobki, urny i pomniki. Za północną zatoczką jeziora, zaledwie kilkaset metrów dalej, widział kolejny prostokąt białego żwiru. Grób ojca był gdzieś właśnie tam. Szli teraz brzegiem, żeby uniknąć spotkania z duchami na zboczu, chociaż ożywione liście palmowe podpływały bliżej nich, skrzypieniem imitując odgłosy wydawane przez kaczki. Błotniste dno płytkiego jeziora poprzecinane było szerokimi na palec żło- bieniami, jakby za dnia żerowały tam wielkie robaki. Sullivan zerknął na usiane marmurowymi nagrobkami zbocza i węszył w chłodnym powietrzu o zapachu jaśminu - a potem zdał sobie sprawę, że jego uwagę zwrócił jakiś dźwięk, niskie buczenie, jakby wiele osób ukrytych za nagrobkami i drzewami nuciło cicho tę same nutę. Czerwone lilie wodne przykrywały taflę wody na tym krańcu jeziora. Grób ojca znajdował się zaraz za rozłożystym szarozielonym krzewem jałowca zwisającym nad wodą. - Musimy wspiąć się parę metrów na zbocze - powiedział Sul livan do Angeliki z napięciem - żeby ominąć ten krzew. - Wolałabym przejść wodą - odparła. Pomyślał o śladach wyżłobionych przez robaki i przez chwilę zastanawiał się, czy w tym miejscu, pod przykrywą lilii, w ogóle jest jakieś dno. - To tylko kilka kroków - powiedział, pociągając ją za so bą. Dwa duchy tańczyły piruety na krypcie grobowca Cecila B. De Mille'a, lecz zdawały się nie zwracać uwagi na Sullivana i An gelikę. Gdy obeszli krzew i ponownie znaleźli się nad wodą, ujrzał, że na prostokącie żwiru stoi półmetrowej wysokości biały posąg Matki Boskiej, z czerwonymi kwiatami w małych kamiennych dłoniach i czarną chustką zawiązaną na głowie. U stóp kamiennej Madonny znajdował się różowy grobowiec Jayne Mansfield; do płyty przytwierdzona była podobizna jej twarzy, teraz poodłupywana i nieczytelna. W cieniu pod jałowcem Sullivan spostrzegł kilka pustych puszek po piwie oraz tuzin białych świec w plastikowym opakowaniu