Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
W końcu doprowadzam operację do końca i nieco po dziesiątej rozpoczynamy pierwszy z nie kończących się zjazdów. Za każdym razem, na każdym stanowisku, zaczyna się czterdziestometrowy zjazd w próżnię, po niepewnych płytach z granitu, wypolerowanych przez lód jak marmur. Na szczęście również i w tej katastrofalnej sytuacji jesteśmy zgrani i za każdym zjazdem podczas gdy jeden ściąga liny, drugi grzebie w śniegu szukając pęknięcia, w które można by wbić jeden czy dwa haki potrzebne do następnego zjazdu. Zamieć szaleje jeszcze przez kilka godzin, potem koło 13 ustaje, jakby ręką uciął. Chmury rozwierają się gdzieniegdzie, oczom naszym ukazują się góry; są zmienione nie do poznania. Skałę widać tylko w tych miejscach, gdzie jest przewieszona, reszta jest nieprawdopodobnie biała. Kontynuując niesamowite zjazdy, oczy mamy najczęściej obrócone na znajdujący się w dole grzbiet tarki, jaką wydaje się stąd lodowiec Brouillard. Jesteśmy jeszcze bardzo daleko, a w słabym świetle między jedną falą mgły a drugą coś tam widać, ale wszystko bardzo niewyraźne i spłaszczone, gdyż rzeźba lodowca z naszego miejsca traci zupełnie plastyczność. W tej sytuacji jako ostatnią deskę ratunku usiłujemy zapamiętać jak najwięcej punktów odniesienia, wbijając w pamięć najdrobniejsze nawet szczegóły, które mogą ułatwić orientację, z chwilą gdy znajdziemy się w tym labiryncie. Ostatni zjazd i stajemy u stóp filaru, na urwistym stoku lodowym, który zmiotła już lawina. Czekanami wykuwamy drogę w zielonym lodzie w kierunku bezpiecznego pstrokatego skalistego żebra. Oggioniemu spada czapka z głowy i odbijając się kilka razy o lodowe śliskie płyty znika sto metrów niżej w szczelinie. Podczas gdy schodzimy żebrem tonąc po pas w śniegu, tu i tam przeziera przelotny promień słońca. Powietrze szybko się ociepla, staje się parno, śnieg jest ciężki i lepki jak gips, nawet ubranie jest mniej sztywne. Konsekwencje tej nieoczekiwanej odwilży, która nastała po tak obfitych opadach śniegu, są przerażające. Góra jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wydaje się ruszać, zrzucać z siebie zimną szatę, wszystko dookoła grzmi, sunie z hukiem. Na szczęście znajdujemy się w tym momencie w bezpiecznym miejscu, ale na widok ściany, z której uciekliśmy, włosy stają dęba. Dziesiątki, setki metrów kwadratowych skały uwalniają się nagłym wstrząsem od grubej skorupy lodowej, która spada, odbija się i roztrzaskuje o skały, unosząc ze sobą wszystko, co napotyka po drodze. Potem zlewa się razem i rozbija na zielonym progu lodowym, który dopiero co zostawiliśmy za sobą i który zamienił się teraz w zbiorczy kanał „dla całej ściany. W niecałą godzinę sytuacja znowu ulega zmianie, i to na gorsze. Chmury zwierają się groźnie, zaczyna na nowo sypać śnieg, wpierw wielkimi płatkami, potem gęstą krupą, wreszcie ponownie zrywa się wściekły wiatr, który siecze po twarzy i oślepia lodowymi kryształkami. Widoczność spada z powrotem do zera. Ubrania znowu sztywnieją. Posuwamy się niemal po omacku po łatwej skale. W pewnym momencie zatrzymujemy się na wąskim siodełku; czujemy instynktownie, że dotarliśmy do końca żebra, i zawierzając intuicji idziemy na prawo w kierunku skał, by zacząć stamtąd nową serię zjazdów. Szczerze mówiąc nic nie widzimy, ale wiemy, że pod nami w tym kierunku opada w dół przez jakieś dwieście metrów szereg skalnych żlebów, które stanowią bramę wiodącą do lodowca. Wprawdzie nie zjeżdża się tutaj po skale przewieszonej jak na filarze, ale zjazdy są pod pewnymi względami bardziej skomplikowane, gdyż grzęźniemy w świeżym puchu i narażeni jesteśmy ciągle na niebezpieczeństwo lawin. Nawet nie ma co próbować grzebać w śniegu w poszukiwaniu szczelin celem wbicia haków, ponieważ (abstrahując od tego, że zostały nam tylko trzy) skała w żlebach jest krucha i luźne głazy spaja tylko lód i śnieg. Nie pozostaje nam nic innego, jak odgrzebywać ze śniegu jakiś skalny blok, by przekładać wokół niego linę i zjeżdżać. Dwieście metrów niżej, gdy kończą się skały, czeka nas wielki stok lodowy, który powinniśmy przetrawersować do jedynego miejsca, gdzie można przejść szczelinę brzeżną. Ale nie bierzemy nawet pod uwagę możliwości pójścia tamtędy, z miejsca bowiem zmiotłaby nas lawina