Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Myślami był daleko od tego, o czym ględził stary. - Panie Sumik! - zbliżył się znów do drzwi i mówił prawie szeptem. - Panie Sumik! Jakby kto z rodziny rozpytywał, ani słowa o sądzie, o wyroku. Niech ja choć dla nich dezerterem nie będę! - A buty oddasz? - nawrócił stary. Do Andrzeja nagle dotarł sens paplaniny Sumika. Popatrzył na te swoje buty, co to mają już mu być niepotrzebne. Całkiem jak nowe. Może i oddać. Spojrzał przez szpary na blednące niebo i nagle... - Mogę oddać! - zawołał. - Taż ty bezlitośnie dobry uczynek robisz. Dawaj tędy! - Sumik ucieszony wetknął dłoń między listwy. - Nie, panie Sumik, nijak nie przejdą. - Próbować można... Siadłszy na słomie Andrzej ściągnął pośpiesznie buty. Wąsacz patrzył na nie łakomie, nieomal z miłością. Ciągnął bezskutecznie, chcąc przewlec je przez ciasne szpary. Ale gruba, nabijana gwoździami zelówka nie dawała się przepchnąć. - Nie da rady, panie Sumik! - powiedział Andrzej. - Musi pan drzwi otworzyć. Bezapelacyjnie. Wartownik zawahał się. Smętnie popatrywał na kłódkę, której nie wolno mu było bez polecenia otwierać, ale mięsista skóra cholewy nie dawała mu spokoju. Rozejrzał się po dworskim podwórzu. Nie było widać żywego ducha. Cienie dalekich zabudowań nie migotały ani jednym światełkiem. Przysunął się do drzwi, oparł karabin o ścianę, wyrwał szybko kłódkę ze skobla i zrobiwszy niewielką szparę, wyciągnął rękę. Kiedy tylko stary uchwycił łapczywie za cholewy, Andrzej wciągnął buty i jego do wnętrza. Wąsacz zarył nosem w słomie, butów jednak nie puścił. Kiedy poderwał się, chłopaka już nie było. Andrzej nie szukał schronienia i nigdzie nie kluczył, choć było już prawie widno. Rozchlapując bosymi stopami kałuże, rwał co sił przez rozmiękły środek folwarcznego podwórza, na które pastuch wypędzał już krowy na poranny wypas. Dopadł pierwszych krów, gdy doleciało go wołanie Sumika: - Stój! Stój, bo strzelam! Strzelił naprawdę. Przerażony pastuch rozpłaszczył się w błocie. Andrzej prześlizgiwał się między krowimi zadami. Kiedy już przedarł się przez stado, popędził w stronę widniejących na horyzoncie zarośli. Kwietniowy świt był chłodny i wietrzny. Gdy stanął wreszcie u progu własnego domu, jego bose stopy były sine i drętwe. Stary Talar, ledwo spojrzał na syna, wnet pojął, że to nie zwykła wizyta z przepustką. Bez słowa zdarł ciężką, pluszową kapę okrywającą kufer i przysłonił okno. Wystraszony Leszek, najmłodszy, bo ośmioletni brat Andrzeja, z nagła przebudzony, z przestrachem patrzył z kanapy na te zabiegi ojca. Starszy od Leszka o sześć lat Bronek, bardziej już świadom zawiłych spraw tego świata, wysłany został na czaty. Drżąc z chłodu, z emocji i dumy, że powierzono mu tak ważną misję, wdrapał się na jabłonkę w sadzie, skąd wzrokiem ogarnąć mógł całe Sierpuchowo. Od czasu do czasu spoglądał tylko łakomie na zaciemnione kapą okno, starając się domyślić przebiegu familijnej narady. W izbie zaś Andrzej pośpiesznie naciągał stare, cywilne łachy. Ojciec w ponurym milczeniu podawał mu je ze skrzyni. Zgrabiałe palce chłopca drżały przy każdym zapięciu guzika. Jeszcze bardziej drżał jego głos kiedy nerwowo, bez ładu relacjonował dzieje tej nocy. Ojciec słuchał w skupieniu. Matka załamywała ręce, czasem wybuchała płaczem. - Synu! A gdzie tobie teraz żyć? - wyszeptała. - Nazad do lasu trzeba ci iść. - Do lasu, nie! - mąż przerwał jej szorstko i stanowczo. - Do Warszawy. - Może do stryjenki Anieli? Andrzej spojrzał na ojca, czekając jego aprobaty. W tym domu ze wszystkim zwracano się do starego i tylko on był ostateczną wyrocznią. Talar stanowczo zaprzeczył ruchem głowy i z uporem powtórzył: - Do Warszawy! - Kajetan! Ty co? - patrzyła na męża z przerażeniem i niedowierzaniem. - Przecie tam nic nie zostało! - Warszawy może nie być! Ważne, że Poznański tam jest. - A skąd tato wiedzą? - Pisał, dziękował za życia uratowanie. Andrzej zakładał gruby, srodze pocerowany sweter. W pośpiechu pomylił strony, kiedy go w końcu przewlókł przez głowę, wycięcie znalazło się na plecach. Nawet nie spostrzegł omyłki; z napięciem wpatrywał się w twarz ojca. Nigdy nie odważył mu się sprzeciwić, więc tylko nieśmiałym spojrzeniem wyrażał zdziwienie tym poleceniem. - Ale po co? Po co do Poznańskiego? Stary żachnął się. - Jak to, po co? Nosiłeś mu jedzenie do bunkra? Wyprowadziłeś nocą z naszej stodoły? Lekarza ściągałeś? Wszystko to była prawda. Przez dwa lata ukrywał się u nich Jerzy Poznański. Nawet najbliżsi sąsiedzi nie wiedzieli o jego istnieniu. Cały ten czas przesiedział na stryszku w stodole. Kiedy przewalił się front, po raz pierwszy zsunął się po drabinie, czarny, zarośnięty, z pałającymi zapadniętymi oczami. Sierpuchowo opuścił pierwszą napotkaną wojskową ciężarówką. - On się tam teraz liczy. Ważny jest. Pojedziesz do niego. On radę znajdzie. Życie za życie - dodał twardo Talar. - Kajetan - biadoliła matka. - On zginie jeszcze w tej Warszawie. Niech się lepiej swoich trzyma. - Swoich? - stary roześmiał się smutno. - Jak nie jedni, to drudzy go trachną! Lepiej byś była cicho, Maria - i zwracając się do Andrzeja przybrał znów ten swój rzeczowy, rozkazujący ton: - Powiedz Poznańskiemu prawdę... słyszysz, Jędruś? - Wiśta-wio łatwo powiedzieć - zamyślił się Andrzej. - Ale jak go znaleźć? - Wieżę kościelną z daleka widać! - roześmiał się ojciec. - On tam teraz wysoko. Nie będziesz długo musiał szukać. Pomału oswajał się już z tą myślą. Zwinięte nogawki upchnął do starych butów z cholewami i rozglądał się za kurtką. Był już gotów, tylko się pożegnać. - No, to... - nachylił się do ręki ojca. - Poczekaj. Nie pojedziesz w tyli świat goły jak święty turecki. Wcisnął mu do ręki coś miękkiego, zawiniętego w gazetę. Andrzej poczuł silny zapach machorki. Talar wydobył z kredensu butelkę. Powąchał ją, odetkawszy kukurydziany kaczan. Zapach machorki pomieszał się z odorem bimbru. - Tato mi to dają? Andrzej mimo woli uśmiechnął się. - Za to, żem palić i pić próbował, tato mi skórę garbowali puszorkiem. - To było kiedyś - mruknął Talar - a teraz tytoń i bimber najlepszy pieniądz. Do izby wbiegł wystraszony Bronek. - Jakieś motory słychać przy kuźni! - zameldował. Andrzej błyskawicznie wcisnął swoją "walutę" do chlebaka, matka wetknęła jeszcze kawałek chleba. Przytulił się na moment do niej, bez słowa ucałował żylastą rękę ojca. Zawrócił już od drzwi, by w milczeniu pogładzić po głowie Leszka. Zanim przestąpił próg, przeżegnał się nieznacznie. Potem dał nura w sad, w którym jabłonki puszczały już pierwsze pąki