Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Surowa zastrzelił jego własny twór z bezpośredniej odległości. 4. Ach., te błyskotki Jest to wprawdzie historia, którą znam od komandora Yandenburga, ale on przebywa teraz za daleko, aby mógł ją sam opowiedzieć. Dotyczy jego geofizyka, doktora Payntera, o którym powszechnie się mówiło, że poleciał na Księżyc, by uciec przed żoną. Mówiąc szczerze, nasze żony podejrzewały nas wszystkich, że właśnie to robimy. Jednakże Paynter miał po prostu dostateczne powody. I to nie dlatego, że nie lubił swej żony; można by nawet powiedzieć, wręcz przeciwnie. Zrobiłby dla niej wszystko, ale niestety rzeczy, których od niego żądała, były raczej zbyt kosztowne. Była damą o ekstrawaganckich gustach, a takie kobiety nie powinny wychodzić za uczonych, jeśli nawet wybierają się oni na Księżyc. Pani Paynter miała słabość do klejnotów, a szczególnie do diamentów. Jak można się było spodziewać, słabość ta sprawiała jej mężowi sporo kłopotów. Jako solidny i kochający mąż, nie poprzestawał jedynie na martwieniu się i coś koio tego robił. Stał się jednym z czołowych specjalistów od diamentów na świecie, raczej z punktu widzenia naukowego niż handlowego, i prawdopodobnie więcej wiedział o ich składzie, własnościach i pochodzeniu niż ktokolwiek inny na świecie. Niestety, można dużo wiedzieć o diamentach, nie posiadając nawet jednego, a pani Paynter, idąc na przyjęcie, nie mogła ozdobić sobie szyi erudycją męża. Jak wspomniałem, doktor Paynter zajmował się przede wszystkim geofizyką, diamenty zaś interesowały go tylko na marginesie. Opracował wiele znakomitych instrumentów pomiarowych, które służyły do badań wnętrza Ziemi za pomocą impulsów elektrycznych i fal magnetycznych, dając jakby rentgenowski obraz najgłębszych, ukrytych przed ludzkim okiem warstw. Nic dziwnego zatem, że znalazł się wśród ludzi wybranych po to, by zajrzeli do tajemniczego wnętrza Księżyca. * Bardzo chciał polecieć na Księżyc, ale komandorowi Yandenburgowi zdawało się, że Paynter niechętnie opuszczał Ziemię właśnie w tym 173 momencie. Niektórzy ludzie objawiali takie symptomy; czasami wynikały one z obaw, które nie dały się pokonać i wówczas należało zrezygnować z człowieka skądinąd obiecującego. Jednak w przypadku Payntera ociąganie się miało inne przyczyny. Znajdował się w środku wielkiego eksperymentu, nad którym pracował przez całe życie, i nie chciał opuszczać Ziemi przed jego zakończeniem. Lecz pierwsza wyprawa na Księżyc nie mogła na niego czekać, musiał wrięc zlecić kontynuowanie swej pracy asystentom. Wymieniał z nimi tajemnicze informacje przez radio, czym irytował dział łączności Stacji Kosmicznej III. Dziwy nowego świata, który czekał na zbadanie, sprawiły, że Paynter wkrótce zapomniał o swych ziemskich zajęciach. Pędził tu i tam po powierzchni Księżyca jednym z tych zabranych przez Amerykanów zgrabnych skuterów elektrycznych, wożąc sejsmografy, magnetometry, mierniki grawitacji i wszelkiego rodzaju inne tajemnicze instrumenty, używane przez geofizyków. W ciągu kilku tygodni chciał się dowiedzieć tego, co ludziom na ich własnej planecie zajęło setki lat. Co prawda miał do zbadania zaledwie niewielki obszar z ponad 36 milionów kilometrów kwadratowych powierzchni Księżyca, ale pragnął to zrobić jak najdokładniej. Od czasu do czasu w dalszym ciągu otrzymyw7ał informacje od swych kolegów na Ziemi oraz krótkie, ale czułe wiadomości od pani P. Żadne z nich nie wydawały się za bardzo go interesować; jeśli nawet człowuek nie jest tak zajęty, że prawie nie ma czasu na sen, to jednak czterysta milionów kilometrów stawia jego sprawy osobiste wr zupełnie innej perspektywie. Uważam, że na Księżycu doktor Paynter był naprawdę szczęśliwy po raz pierwszy w życiu. I nie on jeden. Niedaleko naszej bazy znajdował się całkiem niezły krater Ś wielkie zagłębienie w powierzchni Księżyca o średnicy ponad trzech kilometrów. Choć był nieomal pod ręką, leżał poza obszarem naszych normalnych, wspólnych działań i minęło już sześć tygodni naszego pobytu na Księżycu, zanim Paynter z grupą trzech ludzi wyruszył jednym z minitrak-torów, by rzucić okiem na to miejsce. Kiedy zniknęli za horyzontem, straciliśmy z nimi łączność radiową, ale tym się nie przejmowaliśmy, gdyż w wypadku jakichkolwiek kłopotów mogli zawsze połączyć się z Ziemią, która przekazałaby nam ich wezwanie. Payntera i jego ludzi nie było już od czterdziestu ośmiu godzin, a tyle mniej więcej wynosiło maksimum nieprzerwanej pracy na Księżycu, nawet po zażyciu środków pobudzających. Początkowo ich mała wyprawa odbywała się bez wydarzeń, a więc nie była zbyt ekscytująca Ś wszystko przebiegało według planu. Dotarli do krateru, nadmuchali ciśnieniowe igloo i rozładowali zapasy. Odczytali wskazania instrumentów i rozstawili przenośną wieżę wiertniczą, by pobrać próbki skał. Czekając, aż wiertło pozwoli mu nieźle poznać przekrój Księżyca, Paynter dokonał swego 174 drugiego wielkiego odkrycia. Pierwsze miało miejsce dziesięć godzin wcześniej, ale on jeszcze o tym nie wiedział. Wokół brzegu krateru, wyrzucone siłą potężnych wybuchów, jakie wstrząsnęły Księżycem trzysta milionów lat temu, leżały ogromne zwaliska skał, które przedtem musiały znajdować się wiele kilometrów pod powierzchnią. To, co mógł wydobyć za pomocą świdra, nie dało się nawet z tym porównać. Niestety, leżące dookoła okazy geologiczne wielkości góry nie zachowały swego właściwego porządku Ś rozrzuciła je bezładnie po całej powierzchni, dalej niż sięgał wzrok, siła erupcji, która uniosła je w Kosmos. Paynter wspinał się na te ogromne kupy żużlu, zbierając próbki za pomocą swego małego młotka. Nagle jego koledzy usłyszeli okrzyk radości i zobaczyli, że biegnie do nich, trzymając w ręku bryłę, wyglądającą na niskiej jakości szkło. Upłynęło sporo czasu, zanim jego chaotyczna relacja ułożyła się w logiczną całość, wyjaśniającą, skąd ten cały krzyk, a jeszcze więcej czasu, nim ekspedycja przypomniała sobie, jakie było jej właściwre zadanie, i zabrała się do pracy. Yandenburg obserwował powracającą na statek grupę