Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Spinne, pająk, a tutaj znajdowało się centrum jego sieci. Dostali się tu bez trudu i teraz pająk przekona się na własnej skórze, co to są sieci i pułapki. Na ścianie wzdłuż schodów wisiały kolejne obrazy, o wiele większe od tych, jakie Petra kiedykolwiek widziała. Były to portrety mężczyzn, zapewne tych, którzy mieszkali kiedyś w tej ogromnej budowli, w tym symbolu chciwości i wyzysku... Zdążyła już znienawidzić właściciela, który otaczał się takim przepychem, ogłaszał wszem wobec, że był kimś lepszym i przez cały czas pomnażał swe bogactwo, wyzyskując zwykłych robotników. Nad podestem schodów wisiał ogromny olejny portret Franciszka Józefa, ostatniego z tej parszywej dynastii Habsburgów, który zmarł kilka lat przed jeszcze bardziej znienawidzonymi Romanowymi. Lokaj, ten sługus kapitalistów, skręcił w prawo, prowadząc ich szerokim korytarzem do sali bez drzwi. Było tam troje ludzi - mężczyzna i dwie kobiety - wszyscy ubrani lepiej niż lokaj i zajęci pracą przy komputerach. - Herr Bauer - zaanonsował lokaj. - Pragnie się widzieć z panem Ostermannem. - Był pan umówiony? - spytał sekretarz. - Macie nas do niego zaprowadzić, natychmiast - powiedziała Petra. Na widok pistoletu cała trójka w sekretariacie przerwała pracę, pobladła i wpatrywała się w intruzów szeroko otwartymi oczami. Zamek Ostermanna liczył sobie kilkaset lat, ale nie był tak zupełnie zabytkiem. Sekretarz - w Ameryce mówiono by o nim "asystent" - nazywał się Gerhardt Dengler. Pod jego biurkiem znajdował się przycisk urządzenia alarmowego. Nacisnął go teraz i nie zdejmował kciuka z przycisku, wpatrując się w intruzów. Sygnał alarmowy odezwał się dwadzieścia kilometrów dalej, w centrali firmy ochroniarskiej, której pracownicy natychmiast zareagowali na brzęczyk i migające światło, dzwoniąc do Staatspolizei. Następnie sekretarka zadzwoniła do zamku, żeby uzyskać potwierdzenie. Rozległ się dzwonek telefonu. - Mogę odebrać? - spytał Gerhardt Petrę, bo wydawało mu się, że to ona tu rządzi. Skinęła głową, więc podniósł słuchawkę. - Biuro pana Ostermanna. - Tu Traudl - usłyszał w słuchawce głos sekretarki firmy ochroniarskiej. - Guten Tag, Traudl. Hier ist Gerhardt - powiedział asystent. - Dzwonisz w sprawie konia? - Tym umówionym kodem alarmowym poinformował ją, że sytuacja jest poważna. - Tak, kiedy spodziewacie się tego źrebaka? - sekretarka uświadomiła sobie, że ktoś przysłuchuje się tej rozmowie. - Jeszcze parę tygodni. Damy ci znać - poinformował ją zwięźle, wpatrując się w pistolet Petry. - Danke, Gerhardt. Widersehen. - Rozłączyła się i przywołała ręką szefa zmiany. - To w sprawie koni - wyjaśnił Gerhardt Petrze. - Mamy brzemienną klacz i... - Milczeć - powiedziała cicho Petra i gestem dała Hansowi znać, żeby podszedł do podwójnych drzwi, za którymi znajdował się gabinet Ostermanna. Na razie wszystko w porządku, pomyślała. Sytuacja wydała się jej nawet nieco zabawna. Ostermann siedział za tymi podwójnymi drzwiami i zajmował się swoją pracą, jakby wszystko było w porządku. Nie miał pojęcia, co się święci. Najwyższy czas, żeby się dowiedział. Wyciągnęła rękę w kierunku asystenta. - Pan się nazywa...? - Dengler - odpowiedział mężczyzna. - Gerhardt Dengler. - Proszę nas zaprowadzić do środka, Herr Dengler. Gerhardt wstał zza biurka i wolnym krokiem podszedł do podwójnych drzwi. Głowę miał spuszczoną i poruszał się sztywno, niczym automat. Dortmund i Furchtner z doświadczenia wiedzieli, że tak właśnie ludzie reagują na widok broni. Sekretarz nacisnął klamkę, pchnął i drzwi otworzyły się, odsłaniając biuro Ostermanna. Biurko było ogromne, pozłacane, jak wszystko w tym zamku, i stało na wielkim dywanie z czerwonej wełny. Erwin Ostermann był odwrócony plecami i wpatrywał się w jeden z monitorów. - Herr Ostermann - odezwał się Dengler. - Tak, Gerhardt? - spytał Ostermann spokojnym głosem, a nie otrzymawszy odpowiedzi, odwrócił się na krześle... - O co chodzi? - Zobaczywszy gości, szeroko otworzył niebieskie oczy. Na widok broni otworzył je jeszcze szerzej. - Kim...? - Jesteśmy bojownikami Frakcji Czerwonych Robotników - poinformował Furchtner finansistę. - A ty jesteś naszym jeńcem. - Ale... Co to znaczy? - Zabierzemy cię w małą podróż. Jeśli będziesz grzeczny, nic ci się nie stanie. Jeśli nie, zostaniesz zabity. Ty i reszta. Czy to jasne? - spytała Petra. Żeby się upewnić, że dobrze ją zrozumiał, ponownie przystawiła pistolet do głowy Denglera. Scena, jaka się następnie rozegrała, była jak wyjęta ze scenariusza filmowego. Ostermann rozejrzał się na prawo i lewo, jakby czegoś szukał, prawdopodobnie pomocy, ale na próżno. Potem znów spojrzał na Hansa i Petrę, a twarz wykrzywił mu szok, zmieszany z niedowierzaniem. Przecież jemu nic takiego nie mogło się przytrafić. Nie tutaj, nie w jego własnym biurze. Nie wierzył własnym oczom. Poczuł, że ogarnia go gniew, który jednak zaraz zmienił się w strach. Cały ten proces trwał pięć, może sześć sekund. Zawsze tak było. Petra widziała to już niejeden raz, a w tej chwili zdała sobie sprawę, że zdążyła zapomnieć, jaką przyjemność sprawiał ten widok. Ostermann zacisnął pięści na wykładanym skórą blacie biurka, ale zaraz zdał sobie sprawę z własnej bezsilności i oklapł, jakby uszło z niego powietrze. Niedługo zacznie się trząść, pomyślała Petra. Nie oczekiwała po nim wielkiej odwagi. Wyglądał na wysokiego, nawet kiedy siedział. Był szczupły, dystyngowany. Miał na sobie białą koszulę z wykrochmalonym kołnierzykiem i pasiasty krawat. Jego garnitur był niewątpliwie drogi, prawdopodobnie uszyty na miarę. Na nogach powinien mieć ręcznie robione buty, wyczyszczone do połysku przez służącego. Za jego plecami widziała rzędy liczb i wykresy, przesuwające się na monitorach. Wielki Ostermann, w samym centrum swej pajęczej sieci, jeszcze minutę temu zupełnie rozluźniony, pan swojego losu, niezwyciężony, obracał pieniędzmi dookoła świata, powiększając swój majątek. No, z tym na razie koniec - prawdopodobnie na zawsze, pomyślała Petra, ale nie zamierzała mu tego mówić, aż do ostatniej chwili. Tym większą satysfakcję sprawi jej przerażenie na jego arystokratycznej twarzy, kiedy w końcu zrozumie... A zaraz potem oczy mu zgasną. Zapomniała już, jaką radość daje taka władza nad innymi ludźmi. Jak to możliwe, że od tak dawna z niej nie korzystała? * * * Wóz policyjny, który przyjechał jako pierwszy, znajdował się w odległości zaledwie pięciu kilometrów, kiedy otrzymał przez radio wezwanie. Kierowca zawrócił i popędził do zamku. Droga zajęła tylko trzy minuty i teraz samochód stał za drzewami, ukryty przed ludźmi w zamku. - Widzę samochód osobowy i furgonetkę - powiedział funkcjonariusz przez radio komendantowi swojego posterunku, kapitanowi. - Ludzi nie widać i w ogóle nic się nie dzieje