Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Bo wszystkie te kanalie, śmiejące się z biednej kobiety ze zdjęcia, ciągle są wśród nas. Niektórzy naprawdę, fizycznie, czcigodni staruszkowie, szanowani przez swoich wnuków i sąsiadów, jak sądzę. Inni tylko czekają na sposobność - są to tchórze, odwracający głowę w drugą stronę lub ją schylający, kiedy niemiecki żołnierz albo kolejny polityk, albo dyrektor personalny, albo sąsiad z trzeciego piętra pluje im w twarz. I dopiero kiedy ten oficjalnie uzna się za pokonanego albo kiedy go zabiją, albo kiedy straci władzę, albo sam odejdzie, wypełzną z dziury, żeby złapać jego żonę i dziecko, wlec je po ulicach i uśmiechać się do obiektywu. NA COŚ TRZEBA UMRZEĆ Bardzo podoba mi się pewne zdjęcie i podpis pod nim. Zdjęcie pochodzi sprzed kilku dni, wyciąłem je z gazety i przyczepiłem pineskami przy komputerze. Przedstawia pięćdziesięcioletniego faceta, takiego zwyczajnego człowieka, z otwartymi ustami, widelcem w jednej dłoni i nożem w drugiej, jak - aż miło spojrzeć - pałaszuje stek wołowy, dwie piędzi na dwie, z wierzchu przypieczony i krwisty w środku, jak należy, kanoniczny, z butelką odpowiedniego wina. Ale najlepszy jest podpis: „Na coś trzeba umrzeć”, które to słowa wypowiada gość od kotleta, przełykając kolejny kęs. Bardzo z siebie zadowolony. Muszę wyznać, że kiedy patrzę na to zdjęcie, nie mogę pohamować w sobie przypływu sympatii do tego faceta. Ten od kotleta co wynika z artykułu, przez całe swoje życie jadał mięso i nie ma zamiaru zmienić zwyczajów ani ze względu na wiek, ani z powodu wściekłych krów, ani wskutek wywodów ministra zdrowia, ani z żadnego innego zasranego powodu. Przypomina mi w tym pewnego znajomego pisarza, któremu się zmarło, gdy był już dobrze po siedemdziesiątce, a którego czasem ledwie już zipiącego nakrywaliśmy na paleniu cichcem papierosa, mawiał: „Lepiej umrzeć na stojąco niż żyć na kolanach”. I najwyraźniej ten od kotleta jest tego samego zdania. Gąbczasty czy nie, pochłaniał mięso z wielkim smakiem i apetytem przez całe swoje życie, jeśli tylko kieszeń mu na to pozwalała. I teraz też nie zmieni swoich zwyczajów, tylko dlatego że jakaś banda rządzących złodziei i łotrów zwanych ministrami europejskimi, wliczając w to hiszpańskich, ze swymi nieoczekiwanymi decyzjami, taktyką strusia i strachem przed stawieniem czoła rzeczywistości, poprzestawiała konsumentom w głowach. A może nie jest to najgorszy sposób, żeby zmierzyć się z problemem? Będzie dalej jadał mięso jak gdyby nigdy nic, mniam, mniam, a kiedy za kilka lat lekarze stwierdzą, że mózg po kawałku wylatuje mu przez uszy, zje ostatniego kotleta, wypali cygaro, pójdzie do Corte Ingles, żeby kupić kij baseballowy albo dobrą maczugę, i wybierze się na spacer po Ministerstwie Zdrowia i Rolnictwa - a jeśli się uda, to również po Radzie Ministrów. W Hiszpanii korzystne jest to, że trudno byłoby się pomylić, bo skoro nigdy nie zwalnia się nikogo, kto naprawdę jedną nogą nie stoi w kryminale, ludzie będą dalej spokojnie siedzieć w swoich gabinetach albo co najwyżej zmienią ministerstwo, albo będą w jakimś innym ważnym urzędzie, podłączeni do cycka innej krowy - krowy, która zawsze się śmieje - jak Romulus i Remus do swojej wilczycy. Łatwo więc będzie do nich trafić i złożyć im, łup, łup, podziękowania. W każdym razie ten od kotleta ma jasno wytyczony własny kierunek. W dzisiejszych czasach nie możesz nieustannie żyć obsesją tego, co jesz, bo wtedy akt posilania się przekształci się w czystą paranoję i będziesz głodował bardziej niż rozwodnik pozbawiony otwieracza do konserw. Poza tym, jak się człowiek nad tym zastanowi, okazuje się, że zawsze były epidemie, dżumy, cholery, ospy, zakażenia, włośnice, zatrucia grzybami i tego rodzaju rzeczy, a ludzie nie sierdzili się tak bardzo z powodu śmierci. Od czasu do czasu pech sprawiał, że człowiek umierał w samotności albo też w towarzystwie dziesiątków czy tysięcy, i kropka.. Jedno, co się zmieniło, to to, że kiedyś zgony indywidualne albo zbiorowe następowały w wyniku naturalnego toku życia i z przyczyn dosyć oczywistych, zależnych od wyroków boskich. A jeśli jakiś pośrednik maczał w tym palce albo komuś takie pośrednictwo przypisywano, słusznie lub nie do końca słusznie, brano domniemanego złoczyńcę i pieczono go na publicznym placu albo rozdzierano go na kawałki przy zastosowaniu czterech włóczących go koni. Teraz wydaje się, że przyczyną jest zwykle nieodpowiedzialność i cwaniactwo złodziei, handlarzy i polityków pozbawionych skrupułów, których niestety już się nie ćwiartuje, tylko obdarza państwowymi subwencjami albo popiera się ich pozostanie na danym stanowisku mając na względzie uniknięcia kryzysu rządowego i złej prasy w Europie. Co do reszty, sprawy nie różnią się tak bardzo od tych dawnych. Chodzi tylko o to, że bardzo zniewieścieliśmy i teraz nikt już nie chce ciężko pracować ani nie chce, żeby go coś bolało, ani nie chce umrzeć nawet z przepicia, i nie palimy i nie pijemy, i studiujemy etykietki, i chcemy żeby wszystko było aseptyczne, bezbarwne, bezwonne i mdłe, i żebyśmy żyli wystarczająco długo, by dzieci z zięciami do spółki wywaliły nas na siłę do domu starców, gdzie będziemy żyli dalej przez, dwadzieścia kolejnych lat co najmniej, tak zadowoleni z naszej sondy, wózka inwalidzkiego i pasa przepuklinowego, oglądając szofera Rociito w talk- show Tómbola i szczypiąc w tyłek pielęgniarki, kiedy przynoszą nam przetarte warzywa. I zapominamy, co nam przypomina facet od kotleta, że czym innym jest dbanie o siebie, a czym innym obsesja na tym punkcie - i że w sumie na coś trzeba umrzeć. I tak każde pokolenie musi tańczyć do każdej muzyki, choćby najgorszej, jaką mu zagra pech albo epoka