Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Miał również chmurnie zatroskany wyraz twarzy, i pomyślałem sobie, że ten to już na pewno nie będzie się interesować kim jestem, po co tu jestem i czy mam do tego prawo. Nie pomyliłem się. Z roztargnieniem, nawet na mnie nie patrząc, wyjaśnił, że Martinson jest najprawdopodobniej w swojej norze, to na drugim piętrze od razu na prawo za szkieletami, a numer nory trzydzieści siedem. Żadnych szkieletów na drugim piętrze nie zauważyłem, nie wiem co miał na myśli młody człowiek o takim obrazowym słownictwie, a nora numer trzydzieści siedem okazała się bardzo dużym i bardzo jasnym pokojem. Było tam mnóstwo szkła, mrugających światełek na monitorach, tam jak trzeba zwijały się zielone, krzywe, pachniało sztucznym życiem i myślącymi maszynami, a tyłem do mnie siedział jakiś mężczyzna i głośno rozmawiał przez telefon. - Przestań! - ryczał. - Jakie znowu prawo? Mocniej naciskaj! Zostaw! Co ma do tego Łomonosow-Lavoisier! Najważniejsze - mocniej naciskaj. Potem rzucił słuchawkę, odwrócił się do mnie i zagrzmiał: — Do rady zakładowej, do rady zakładowej! Powiedziałem, że szukam Iwana Dawidowicza. Spurpurowiał. Był ogromny, barczysty, z potężnym karkiem i rozczochraną siwa- wą czupryną. - Powiedziałem - do rady zakładowej! - ryknął. - Od trzeciej do piątej! A tu rozmawiać nie będziemy, jasne? - Jestem od Kostii Kudinowa - powiedziałem. Jakby się zatchnął. - Od Kostii? A o co chodzi? Opowiedziałem. Kiedy mówiłem, wstał, wyminął mnie i staran- nie zamknął drzwi. - A kim pan jest właściwie? - zapytał. Rumieniec znikł z jego twarzy, i teraz był raczej blady. W oczy mi nie patrzył. - Jestem jego sąsiadem. - To już zrozumiałem - powiedział niecierpliwie. - Kim pan jest, to co chciałbym wiedzieć... Przedstawiłem się. - Nic mi to nie mówi - oznajmił i zapatrzył się w środek mojego czoła. Oczy miał czarne, osadzone blisko siebie, wypisz wymaluj dubeltówka. Rozgniewałem się. Do diabła! Znowu każą mi się tłumaczyć! - A mnie pańskie nazwisko także nic nie mówi - powiedziałem. _ Ale jednak jechałem do pana z drugiego końca Moskwy... - Masz pan jakieś dokumenty? - przerwał mi. - No cokolwiek... Dokumentów nie miałem. Nie noszę ich przy sobie. Zadumał się- - Dobrze, sam się tym zajmę. Pan powiedział, że w którym szpi- talu on leży? Powtórzyłem. - Żeby go aż tam... - wymamrotał. - Rzeczywiście drugi koniec Moskwy... No dobrze, może pan iść. Zajmę się tym. Gotując się wewnętrznie, odwróciłem się, żeby wyjść i nawet już ująłem klamkę, kiedy nagle zaskoczył. - Chwi-leczkę! - zahuczał. - A jak pan tu się dostał? Bez prze- pustki! I nawet dokumentów pan nie ma! - Przez dziurę! - powiedziałem jadowicie. - Przez jaką dziurę? - A w płocie! - powiedziałem mściwie i wyszedłem. Cały w bieli. Schodziłem po schodach, kiedy nagle poraziła mnie straszna myśl - a jeśli ten srogi Martinson dzwoni teraz gdzie trzeba i za minutę do wszystkich dziur w płocie popędzą strażnicy na przemian ze stola- rzami, znajdę się w potrzasku jak jakiś tam Paulus... Nie wytrzyma- łem i pobiegłem sam, w myśli wciąż od nowa przeklinając Kostię Kudinowa, jego botulizm i swój kulawy los. Dopiero kiedy zauwa- żyłem, że ludzie się za mną oglądają, zdołałem wziąć się w garść, pojawiłem się przed szatniarzem w stanie odpowiednim dla posęp- nie zatroskanego rzeczowego człowieka, który ma kieszenie zapchane przepustkami i dokumentami. Kiedy minąłem już drzwi wejściowe, nie wiedzieć czemu obej- rzałem się. Za szklanymi drzwiami wpierając w szybę ogromne dło- nie patrzył mi w plecy Iwan Dawidowicz Martinson we własnej oso- bie. Niczym wilkołak w ślad uchodzącej zdobyczy. Wstyd się przyznać, ale znowu przeszedłem na bieg. Pomimo moich naczyń krwionośnych. Pomimo mojego brzucha. Pomimo chromania przestankowego. Dopiero wtedy, kiedy dałem nura w dziu- rę, i wyłoniłem się na ulicy Bogorodskiej, poczucie własnej godności Przeważyło wreszcie, poszedłem już normalnie, zapinając kurtkę i po- prawiając zbakierowaną czapkę