They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Ja i Peter weszliśmy do długiego holu zastawionego miękkimi kanapa- mi; na jego końcu był bar piwny. Kilku Madziarów, odpoczywając po łaź- ni, piło piwo przy stolikach. Jakiś staruszek w zabawnym narodowym stroju handlował pamiątkami. Na stole przed nim leżały obrazki-miniatury z wi- dokami Aąuincum, lalki w strojach wieśniaczek i drewniane zabawki. Inny staruszek pobierał opłatę za wejście. Nie było tanio — polowa stalowej marki za dorosłego, ćwierć za dziecko. Zapłaciłem za nas obu, przeszliśmy obok staruszka i skierowaliśmy się do wąskiego, mrocznego korytarza. Im dalej szliśmy, tym silniejszy i bardziej nieprzyjemny stawał się zapach siarki. — To od wody — wyjaśnił Peter. — Tutaj są siarkowe źródła, bardzo korzystne dla zdrowia. — A jeśli ktoś zepsuje powietrze, to nikt nawet nie odczuje — wy- mamrotałem. Czy taki smród może być pożyteczny? Coś mi się wydawało, że Madziarowie wymyślili to sobie na pocieszenie... Korytarz kończył się dużą salą zastawioną rzędami wielkich szaf albo małych, w rodzaju wiejskiej wygódki, budek. Było ich tak dużo, że sala przemieniła się w skomplikowany labirynt — ciemny, smętny i cuchnący. Pomyślałem, że nawet w rosyjskiej łaźni było weselej. — Musimy znaleźć kąpielowego... — wymruczał Peter, który wyraź- nie był tutaj nie pierwszy raz i znał miejscowe porządki. — Po co? — zapytałem, wzdrygając się. — Żeby się rozebrać! Kąpielowy szybko się znalazł — wyszedł zza budek, pogwizdując melodyjnie coś sympatycznego. O nic nie pytając, skinął na nas, poprowa- dził do dwóch budek z otwartymi drzwiami, postukał palcem po naryso- wanych na drzwiach numerach, co znaczyło: „zapamiętajcie", i dał dwa m duże, miedziane klucze. Zerknąłem na klucz i pomyślałem, że w razie po- trzeby taki zamek otworzę nawet paznokciem, ale nie odezwałem się. — Rozbierz się w kabince — powiedział Peter. — Co to? — zapytałem. Łaziebny podawał mi jakąś szmatkę, niegdyś białą, teraz nieco pożółkłą. Kwadrat materiału z dwoma sznurkami... — Fartuch — Peter poczerwieniał. — Jaki fartuch? — Kąpielowy. Trzeba go zawiązać w pasie. Przypomniałem sobie byłego sapera, który tak nie lubił Madziarów i klął ich łaźnie. Faktycznie nie kłamał! — No no... — powiedziałem, biorąc fartuch. Wszedłem do budki, za- mknąłem za sobą drzwi. Ściągnąłem swoje eleganckie ubranie — wąskie spodnie trzeszczały żałośnie, ale nie pękły. Co to za głupota z tym fartuchem? Aż nieprzyjemnie... Tysiące Ma- dziarów nosiło go przede mną na lędźwiach, a jeden tylko Zbawiciel wie, kiedy go prali... Ale jeśli wlazłeś między wrony, musisz krakać jak i one. Westchną- łem, zawiązałem fartuch i wyszedłem, zamykając drzwiczki. Ze swojej budki wyłonił się Peter. Nie wiem, jak wyglądał przed chorobą, ale teraz był chudy jak szczapa. — Gdzie mam schować klucz? — zerknąłem na kłódkę, stuknąłem palcem w odpowiednie miejsce i języczek zaskoczył, zamykając budkę. Peter wytrzeszczył oczy i powiedział: — Przywiąż do sznurków. Klucz trzeba potem oddać. — Jasne.... Chodźmy. — Czyli Markus i Arnold? — zapytał szeptem Peter. — Tak. Chłopca pewnie pamiętasz z plakatów... byłego strażnika nie- trudno poznać — jeśli zobaczysz największego, najbardziej muskularnego chłopa, mówiącego pewnie z germańskim akcentem, to właśnie będzie Arnold. — Jeżeli pochodzi spod Wiednia — uśmiechnął się Peter — to jego akcent nie może przypominać germańskiego... Nawet jeśli germański to jego język ojczysty. — Chętnie wierzę, w końcu jako specjalista wiesz lepiej. Gdzie mamy iść? Łaźnia była takim samym labiryntem jak hol z budkami. Weszliśmy do sali z czterema prysznicami. Wszystkie były zajęte, pod nimi myli się Ma- dziarzy... w fartuchach! Zajadle nacierali się mydłem, jeden nawet lał aro- matyczne mydło na włosy, czyli o higienę dbają... Ale fartucha nie zdjął żaden! Może Piwiczko miał trochę racji? W następnej sali było kilkoro drzwi. — To łaźnie suche i parowe — wyjaśnił Peter. Przy słowie „parowe" drgnąłem, powiedziałem jednak twardo: — Chodźmy... Sucha łaźnia wyglądała zwyczajnie, podobnie jak w każdym innym zakątku Mocarstwa. Ludzi było niewiele: jakiś grubas skrobiący paznok- ciami rozmiękłą piętę i dwaj poważni mężczyźni, którzy na zsuniętych krze- słach czytali jedną gazetę. Jedyna pożyteczna informacja wyniesiona z tej łaźni — to drugi spo- sób zastosowania fartucha. Nie tylko można osłaniać nim przód, ale rów- nież przekręcić do tyłu i wykorzystać w czasie siedzenia na gorących de- skach. — W mokrej łaźni zapach będzie silniejszy — uprzedził przepraszają- co Peter. Pewnie musiałem bardzo wyraźnie kręcić nosem... Zapach faktycznie był silny! Napis nad wejściem uprzedzał uczciwie w dwóch językach — romańskim i germańskim: „Komora gazowa" i „Ga- skammer". Był też napis po madziarsku, ale nawet nie próbowałem go prze- czytać. Na szczęście było tu znacznie chłodniej niż w rosyjskiej łaźni parowej. Za to para była siarkowa, szczelna, kłębiasta niczym jesienna mgła. Po wyciągnięciu ręki nie było widać palców. Powoli obszedłem całą komorę. Ludzi było znacznie więcej, przede wszystkim Madziarzy. Tylko w jednym kącie natknąłem się na trzech moc- nych mężczyzn mówiących po rosyjsku. Zrozumiałem tyle, ile mogłem, biorąc pod uwagę moją znajomość języka... — Nie odda ci pieniędzy — wycedził leniwie jeden. — Umoczmy go... — Jak chcesz... — Mówię ci, umoczmy. Głosy były wprawdzie spokojne, ale okrutne. Chyba nieznanego dłuż- nika planowano nie wykąpać, lecz zrobić mu jakąś krzywdę... Może cho- dziło o to, żeby go utopić? To by znaczyło, że podsłuchałem najprawdziw- szych rosyjskich zbójów! Rozmawiali o swoich ciemnych sprawkach bez skrępowania, niechęć Madziarów do nauki języków była powszechnie znana nie tylko w Mocarstwie. Ruszyłem dalej. To w końcu ich sprawy... W komorze nie było ani Markusa, ani Arnolda. — Czyżbyśmy się spóźnili...? — wymamrotałem, gdy wyszliśmy. — A może jeszcze ich nie ma? — Obejrzyjmy baseny — zaproponował Peter. — Większą część cza- su ludzie spędzają właśnie w nich. — W basenach jest ciepła woda? — Oczywiście... Weszliśmy do dużej, owalnej sali, przykrytej kopułą kolorowych szyb. Przez nią wpadało sporo światła dziennego, mimo to na ścianach paliło się kilka naftowych lamp. Z przyzwyczajenia oceniłem, czy dałoby się je ze- rwać. W rękach fachowca naftowa lampa może być straszniejsza od miecza... Niestety, wisiały za wysoko. Pewnie nie mnie pierwszemu przyszedł do głowy taki pomysł. W sali było pięć basenów