Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Zauważył, że jego dłonie promieniują niezwykłym blaskiem, jakby miał na nich jakieś niewidzialne rękawiczki. Nie zdziwiło go to. „To będzie koniec zaszłości światowych. Prawdziwym cesarzem jest cesarz lodów śmietankowych”. Kto to powiedział? Matt? Ale Matt nie żyje. Podobnie jak Susan. I Miranda. Wallace Stevens też już umarł. Na twoim miejscu, koleś, nie robiłbym tego. Ale on spojrzał. Więc tak się wygląda, kiedy już jest po wszystkim. Jak coś połamanego i rozbitego, co było wypełnione w środku różnymi kolorowymi płynami. To nie było jeszcze najgorsze. Na pewno nie tak okropne, jak jego śmierć. Jimmy powinien mieć w kieszeni płaszcza rewolwer McCaslina. Ben zabierze go, a gdyby nie udało im się przed zachodem słońca dotrzeć do Barlowa, zabije najpierw chłopca, a potem siebie. Nie było to zbyt dobre rozwiązanie, ale i tak lepsze niż to, co mogłoby ich czekać. Stanąwszy na podłodze piwnicy pomógł zejść chłopcu. Spojrzenie Marka na ułamek sekundy spoczęło na skulonym, nieruchomym kształcie, a potem szybko skierowało się w inną stronę. - Nie mogę... - wyszeptał. - W porządku. Odwrócił się, a Ben przyklęknął, odsunąwszy uprzednio nogą sterczące groźnie w górę ostrza i delikatnie odwrócił Jimmy'ego na plecy. Na twoim miejscu, koleś, nie robiłbym tego. - Och, Jimmy... Miał wrażenie, że przeciskające mu się przez gardło słowa drapią je do krwi. Podłożył lewe ramię pod głowę Jimmy'ego, prawą ręką wyciągając po kolei wbite głęboko w ciało noże. Było ich sześć. Odszukał młotek, rewolwer i latarkę, a następnie nakrył zwłoki jakimiś starymi zasłonami, które znalazł na pobliskiej półce. Wyprostowawszy się włączył latarkę; choć plastikowa obudowa pękła w jednym miejscu, żarówka działała bez zarzutu. Omiótł pomieszczenie strumieniem światła. Nic. Skierował go pod stół bilardowy. Też nic, podobnie jak w wąskiej przestrzeni za piecem. Pod ścianami piętrzyły się półki z przetworami, między nimi zaś wisiała szafka ze starannie poukładanymi narzędziami. Odpiłowane schody stały wepchnięte w najdalszy kąt, tak by nie można ich było dostrzec z kuchni. Wyglądały jak prowadzące donikąd rusztowanie. - Gdzie on może być? - mruknął Ben, spoglądając na zegarek. Dwadzieścia trzy po szóstej. O której miał nastąpić zachód słońca? Nie pamiętał dokładnie, lecz na pewno nie później niż o 18.55. Oznaczało to, że pozostało im zaledwie pół godziny. - Gdzie on jest? - krzyknął głośno. - Czuję go, ale nie mogę znaleźć! - Tam! - zawołał Mark, wskazując przed siebie fosforyzującą dłonią. - Co to? Ben skierował tam snop światła. Kredens. - Za mały - powiedział. - Poza tym, stoi przy samej ścianie. - Spróbujmy go odsunąć. Ben wzruszył ramionami, lecz gdy podeszli do kredensu i chwycili z dwóch stron, poczuł wzbierające powoli podniecenie. Zapach, smród, czy jak to nazwać, był tu wyraźnie silniejszy, niż gdzie indziej. Zerknął w górę, na otwarte drzwi do kuchni. Wpadający przez nie poblask z każdą chwilą stawał się coraz ciemniejszy, tracąc swój złocisty odcień. - Nie dam rady! - wysapał Mark. - Przewrócimy go - odparł Ben. - Zaprzyj się z całej siły. Mark nachylił się, opierając ramieniem o drewnianą ściankę. Jego twarz świeciła tym samym blaskiem, co ręce. - Już! Pchnęli jednocześnie i stary kredens runął z przeraźliwym brzękiem tłukącej się w jego wnętrzu wyprawowej porcelany Evy Miller. - Wiedziałem! - wykrzyknął triumfalnie Mark. W ścianie piwnicy znajdowały się niskie drzwi, sięgające do połowy piersi, zamknięte na nową kłódkę. Po dwóch silnych uderzeniach młotkiem stało się jasne, że zamknięcie jest solidniejsze, niż na to wygląda. - Jezus, Maria - mruknął Ben, czując rozpacz podchodzącą mu do gardła. Być tak blisko i dać się załatwić pięciodolarowej kłódce... Nie. Jeśli będzie musiał, przegryzie ją własnymi zębami. Poświecił latarką dookoła; stożek światła padł na półkę z narzędziami. Na dwóch wystających gwoździach wisiała nowiutka siekiera z gumowym pokrowcem naciągniętym na ostrze. Doskoczył do niej dwoma susami, zerwał ze ściany i zdjął pokrowiec, a następnie wyciągnął z kieszeni ampułkę z wodą święconą. Wysunęła mu się z drżących rąk i rozbiła na podłodze, więc pośpiesznie sięgnął po następną, otworzył i wylał jej zawartość na ostrze siekiery. Metal natychmiast rozjarzył się niezwykłą jasnością, kiedy zaś Ben chwycił oburącz drewniane stylisko, poczuł, że jest to jedyna dobra i właściwa rzecz, jaką mógł w tej chwili uczynić. Jego mięśnie wezbrały niezwykłą siłą, a kiedy zamarł na ułamek sekundy w bezruchu, trzymając przed sobą rozsiewające delikatny blask narzędzie, tknięty nieokreślonym impulsem przyłożył na chwilę ostrze do czoła. Po raz pierwszy od wielu tygodni wyzwolił się z pęt strachu i niepewności, choć zmagał się w dalszym ciągu z przeciwnikiem niewrażliwym na zwykłe, nawet najbardziej mordercze ciosy. W jego żyłach płynęła nadludzka moc, szumiąc cicho jak prąd pod wysokim napięciem