Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Szybko, do środka z nim. Wątpię, żeby to miał być tylko jakiś pięciominutowy prysznic. Krzyknął, na co nadbiegli dwaj pozostali mężczyźni. Byli to po prostu robotnicy dzienni, którzy pomagali przy cięższych pracach w razie potrzeby. Niedożywieni, wymizerowani ludzie w słomianych kapeluszach i porwanych koszulach. Hangar nie miał drzwi. Był to właściwie tylko dach na słupach, ale miejsca było dosyć dla obu samolotów. Ledwo znaleźliśmy się w środku, gdy runął potop, bębniąc o blaszany dach niczym tuzin karabinów maszynowych. Na zewnątrz, między nami a rzeką, spadła nieprzenikniona szara kurtyna. Mannie Sterne stał z rękami na biodrach, patrząc na bristola. - Piękny - powiedział. - Naprawdę piękny. - Znowu się zakochał. - Hannah zdjął z haka kilka ceratowych płaszczy i rzucił mi jeden. - Zaprowadzę cię do domu. Idziesz, Mannie? Mannie był już z kluczem przy osłonie silnika. Nie oglądając się potrząsnął głową. - Później... przyjdę później. Jakbyśmy przestali istnieć. Hannah wzruszył ramionami i skoczył w deszcz. Pobiegłem za nim, wyjąwszy najpierw z kabiny obserwatora moją płócienną torbę. Dom - niewiele więcej niż drewniana chata z werandą, pokryta jak zwykle falistą blachą - stał na końcu pola. Zbudowany był na palach, głównie z powodu wilgoci od tego całego deszczu, ale również dla powstrzymania mrówek żołnierzy i innych okazów fauny z dżungli. Hannah wszedł po schodach na werandę i otworzywszy drzwi, wprowadził mnie do środka. Podłoga była drewniana, pokryta tu i ówdzie indiańskimi dywanikami. Meble w większości wykonano z bambusa. - Kuchnia tutaj - oznajmił. - Prysznic obok. Na dachu jest zbiornik na deszczówkę, więc przy tych cholernych ulewach nie brak nam wody. - Wygody jak we własnym domu - stwierdziłem. - Uznałbym to raczej za pewną przesadę. - Wskazał kciukiem drzwi po lewej stronie. - To mój pokój. Ty możesz spać z Manniem tutaj. Otworzywszy drzwi usunął się i przepuścił mnie do środka. Pokój był zadziwiająco duży i przewiewny, z bambusowymi okiennicami otwartymi na werandę. Stały w nim trzy pojedyncze łóżka, na podłodze również leżały indiańskie dywaniki, a na półce, przy jedynym pościelonym łóżku, nawet kilka książek. Gdy wziąłem jedną z nich do ręki, Hannah zaśmiał się krótko. - Jak widzisz, Mannie lubi dobrą lekturę. Przewrócił Manaus do góry nogami, by zdobyć te parę sztuk. Była to Krytyka czystego rozumu Kanta. - To musiało być tak, jakby włożył do rzeki miskę, by nabrać wody, i wyciągnął diament - powiedziałem. - Nie mów mi, że ty też lecisz na takie rzeczy. - Wyglądał na autentycznie wytrąconego z równowagi. - Boże dopomóż, muszę się napić. Wrócił do salonu. Wybrałem jedno z wolnych łóżek, zasłałem je kocami z szafki w rogu i rozpakowałem torbę. Gdy przeszedłem do drugiego pokoju, Hannah stał na werandzie, z kieliszkiem w jednej, a butelką dżinu Gordon w drugiej ręce. Zasłona deszczu była prawie nieprzenikniona. Widać było tylko kilka pierwszych drewnianych chat na palach na skraju miasta, jedyny znak życia. - Czasem, gdy tak się robi, mógłbym oszaleć - odezwał się. - To tak, jakby nic innego nie istniało. Jakbym nigdy nie miał się stąd wydostać. Chciał ponownie napełnić kieliszek, spostrzegł, że butelka jest pusta i z przekleństwem cisnął ją w deszcz. - Muszę się napić. Chodź - jeśli nie jesteś zbyt zmęczony, zabiorę cię do miasta i pokażę to, co warto zobaczyć. Niezapomniane przeżycie. Znowu włożyłem ceratowy płaszcz i stare słomiane sombrero, które znalazłem za drzwiami sypialni. Gdy wróciłem na werandę, Hannah zapytał mnie, czy ciągle mam przy sobie rewolwer. Tak się złożyło, że był w jednej z kieszeni kurtki. Pokiwał głową z zadowoleniem. - Przekonasz się, że wszyscy tu chodzą uzbrojeni. To takie miejsce. Zanurzyliśmy się w deszcz i ruszyliśmy w stronę miasta. Był to chyba jeden z najbardziej przygnębiających widoków, jakie w życiu widziałem. Obrzydliwe zbiorowisko rozsypujących się drewnianych chat na palach, ulice, które szybko zamieniły się w gęste, kleiste błoto. Brudne dzieciaki w łachmanach - wiele z nich z otwartymi wrzodami na twarzach - bawiły się apatycznie przed chatami, a na werandach ludzie stali i wpatrywali się w deszcz - wychudzeni, zrozpaczeni, w większości usidłani w to żywe piekło na resztę nędznego życia, bez żadnej nadziei na wydostanie się stąd. Kościół był solidniejszy i miał wieżę z cegły suszonej na słońcu. Gdy coś na ten temat powiedziałem, Hannah się roześmiał. - Nie mają nawet księdza na stałe. Stary ojciec Conte, który pracuje z zakonnicami w Santa Helena, wpada tu co jakiś czas, by odprawić jedną albo dwie msze, ochrzcić dzieciaki i tak dalej. Zresztą, będzie właśnie wracał jutro z nami. - Chcesz, żebym leciał z tobą? - Czemu nie? - Wzruszył ramionami. - To tylko sto mil. Dam ci okazję polecenia hayleyem. Będziemy mieć pasażera - pułkownika Alberto z Forte Franco. Przypłynie łodzią około dziesiątej rano. - Co to będzie? Jakaś regularna inspekcja? - Można tak powiedzieć. - Hannah uśmiechnął się cynicznie. - Zakonnice tam w górze rzeki to Amerykanki. Małe Siostry Miłosierdzia, bardzo świątobliwe niewiasty. Takie, co mają misje. Wiesz, co mam na myśli? Od jakiegoś roku rząd usiłuje je przenieść z powodu zachowania Huna, tyle że one nie chcą odejść. Alberto ciągle jednak próbuje, mogę to powiedzieć. W centrum miasta doszliśmy do jedynego piętrowego budynku. Tablica nad dużą werandą głosiła, że jest to hotel, a kilku miejscowych siedziało w milczeniu przy stole, wpatrując się bez życia w przestrzeń i moknąc. - Facet, który to prowadzi, jest wystarczająco ważny, żeby być dla niego uprzejmym - zauważył Hannah. - Eugenio Figueiredo. Jest tu rządowym agentem, więc sporo będziesz miał z nim do czynienia. Cała poczta i przewóz towarów na obszarze górnej Mortes muszą przejść przez jego ręce. - Czy ciągle przywiązują tu taką wagę do praw diamentowych jak kiedyś? - spytałem. - I to jak! Poszukiwaczom diamentów nie wolno pracować na własną rękę. Muszą należeć do zorganizowanej grupy, zwanej garimpa, której szef trzyma licencje ich wszystkich