Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Ciało było wciąż ludzkie, choć mniej, niż gdy patrzyło się wprost. Natomiast tam, gdzie powinna znajdować się uśmiechnięta twarz, widniało coś zrodzonego z koszmaru, przyprawiającego o dreszcze przerażenia. Zamiast głowy, dziewczyna miała trójkątny, pokryty łuskami łeb węża z wystającymi łukami brwiowymi i pozbawionymi powiek ślepiami o szczelinowatych źrenicach. Spomiędzy szczęk o wystających kłach wynurzał się rozdwojony, ruchliwy język. Conn zareagował bez zastanowienia. W najgłębszych pokładach jego duszy obudziły się utrwalone przez miliony lat prymitywne instynkty. Wystarczyło jedno spojrzenie w pozbawione duszy ślepia, by ożyły pierwotne odruchy. Chłopiec zerwał się z otomany i chwycił swój pas. Głownia zaszeleściła o skórzaną pochwę, gdy wyciągał miecz. Rzucił się z powrotem ku kobiecie–wężowi. Zabłysła stal i Conn ze zbielałą z przerażenia twarzą wbił ostrze między miękkie, okrągłe piersi kusicielki. Wyciągnął je natychmiast, wbił z powrotem jeszcze raz i jeszcze… Dziewczyna zginęła, ale nie od razu. Jej agonię poprzedziły gwałtowne konwulsje. W miarę jak uciekało z niej życie, zniknęła całkowicie imitacja człowieczeństwa. Miejsce ciepłej, śniadej skóry zajęły matowe, szare łuski. Nim przemiana dopełniła się, Conn z odrazą odwrócił wzrok. Miecz wypadł mu z dłoni i szczęknął o posadzkę, sam zaś książę zatoczył się w kąt i gwałtownie zwymiotował w niepowstrzymanym spazmie obrzydzenia. Gdy torsje ustały, chłopiec poczuł się lepiej. Przejaśniło się mu w głowie i zrozumiał o co w tym wszystkim chodziło. Namiastka dziewczyny zwabiła go w to odosobnienie, jak niewątpliwie zwabiono również Murzynów Mbegi, a niewykluczone, że i jego ojca. Podszywające się pod ludzi istoty mamiły obietnicą miłosnych uścisków, by otworzywszy wężowe szczęki, zatapiać jadowe kły w ciele zwiedzionych kochanków. Magiczna iluzja nie dawała jednak odbicia w zwierciadłach. Conan zdał sobie sprawę, że być może jedynie on uszedł z życiem z tej niesamowitej pułapki. Oszołomiony książę starał się ogarnąć konsekwencje tego, czego się dowiedział. Znane mu były pradawne mity o wężowym ludzie. Bogiem Aquilończyków był Mitra Niosący Światło, który według legend Zachodu zabił Starego Węża Seta. Okazało się jednak, że za legendami kryje się starsza, posępniejsza rzeczywistość. Nie miecz nieśmiertelnego boga powalił Węża Dawnej Nocy, lecz zwykli ludzie, przez miliony lat toczący wojnę z syczącymi pachołkami Seta. Pierwsi ludzie, gdy oddzielili się od będących ich przodkami małpoludów, gięli zrazu karki pod batogami swoich gadzich panów. Bohaterowie świtu ludzkości powstali, by strząsnąć pęta tej niewoli i poprowadzić swój lud do wielu krwawo wywalczonych zwycięstw. Stare mity wspominały, że wężowy lud otrzymał od swojego ojca, Seta, moc otumaniania ludzkich umysłów, dzięki czemu ci potomkowie gadów mogli udawać zwykłych ludzi. Kull, król–heros pradawnej Valuzji, nie był w stanie pokonać przeciwnika, dopóki nie pojął, że może on niepostrzeżenie mieszkać w miastach ludzi. Wyglądało na to, że ostatni niedobitkowie toczonej od wieków wojny zdołali skryć się na najdalszym skrawku świata, gdzie w nieznanych górach między dżunglą i morzem, nie niepokojeni wyczekiwali sposobności odwetu. Oczy chłopca zabłysły, gdy pojął, że jako jedyny z żyjących przeniknął tę tajemnicę. 6. ZWIASTUN ŚMIERCI — Zatrzymaj się! — zabrzmiał głęboki głos. Dłoń Lilit znieruchomiała w powietrzu. Dźwięczne polecenie przetoczyło się echem po pustej sali. Ostrze sztyletu zawisło trzy palce od piersi Conana. Królowa Lilit odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z wychudłym, zgarbionym mężczyzną w spłowiałej szmaragdowej szacie, który powstrzymywał ją przed zabiciem nieświadomego Conana. Białe zęby wychynęły zza jej warg, a oczy jak ciemne klejnoty zagorzały złowrogim ogniem. Między zębami błyskawicznie przesunął się koniuszek języka. — Kto tu rozkazuje, Stygijczyku, ty czy ja? Thoth–Amon patrzył na nią bez zmrużenia oka. W ciągu kilku miesięcy, które minęły od rozgromienia Czarnego Pierścienia pod Nebthu, wiek doścignął arcymaga. Pozbawiony ostoi swej władzy, najpotężniejszy ziemski czarnoksiężnik uciekł przed legionami Aquilończyków na południe, do Zembabwei, gdzie z upiornego tronu rządził jego ostatni ludzki sprzymierzeniec. Jednak zwyrodniałe panowanie króla–czarownika Nenaunira również zakończyło się w ogniu i krwi. Thoth–Amon ponownie musiał uciekać przed zemstą Cymmerianina. A Conan ścigał go aż do samego krańca Ziemi. Z każdą kolejną porażką Stygijczykowi coraz bardziej ciążyły przeżyte stulecia. Stał się kruchy, wynędzniały i przygarbiony. Śniada skóra ciasno przylegała do czaszki, upodabniając go do mumii, jednak w jego oczach wciąż gorzała niespożyta moc, wsparta stalową wolą. Było to dość by powstrzymać Lilit. Stygijczykowi przyszło szukać schronienia u swoich ostatnich sprzymierzeńców — lecz już nie ludzi, ale przedludzkiej, wężowej rasie. Od stuleci nie wypuszczał tych istot poza obręb ich południowego królestwa. Utrzymywał je tam przy pomocy przekupstwa, siania niezgody i czarnoksięskich zaklęć. Mimo że wężowy lud również wielbił Seta, Thoth–Amon nie zamierzał pozwolić mu odzyskać władzy nad ludzką rasą. Zamierzał samotnie panować nad wymarzonym przez siebie imperium zła na Zachodzie