Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Przytroczył rzemykiem u pasa. - No, co? Zgadłem? - triumfował siwy major. - Może pan zostać, jeżeli pan kaczkom nie przeszkadza, to tym bardziej mnie. Dobre miejsce, starczy dla nas obu. Ale Istvan podniósł tylko dłoń do kapelusza i rozgarnął splątane trawy, oddalając się bez słowa. Kluczył długo, mocując się z zaroślami, które jak wnyki chwytały go za nogę. Kilka razy słyszał prze- lot kaczek i kwakanie, ale krzewy i snopy trzcin dwakroć od niego wyższe zasłaniały pole widzenia. Tra- fił na bagniste zaklęśnięcie, gdzieś pod warstwami uwiędłych traw ciekł strumyk, musiał go ominąć, nie miał ochoty zamoczyć się i ubłocić. Daleko odszedł, bo nie dochodziły go strzały. Czuł zmęczenie, niewi- doczne słońce przypiekało. Postanowił wracać, dotrzeć do wysokiego brzegu i polami zatoczywszy koło zajść od drogi, którą przyjechali. Jestem na polowaniu, jak Margit przykazywała, a jednak byłaby niezadowolona, bo jestem sam. Prze- cież chciała, żebym się rozerwał, uwolnił od samotności. Dochodząc do suchych łąk, ustrzelił jeszcze jednego ptaka, który samobójczo leciał prosto na lufę. Nieczysty strzał, za duże skupienie śrucin poszarpało brzuch. Kiedy podniósł kaczkę, dłoń ciepło spłynęła krwią. Mimo że wycierał o trawy, lepiła się do kolby. Chmary muszek wirowały mu wokół twarzy, obsiadały otwarte dzioby ptaków przytroczonych do pa- sa. - Hallo, mister Terey - usłyszał za sobą rozradowany głos. Od strony ogołoconych, skamieniałych pól i zagonów kukurydzy obranych z ziarnistych kolb, spośród badyli zbielałych od słońca wynurzył się Brad- ley. Przypominał wyrośniętego chłopca pucołowatą twarzą i zmierzwionym blond jeżem. - Niech pan patrzy, co upolowałem... To nie byle głupia kaczka. Istvan dojrzał pawia. Ponad pięść Amerykanina wystawał w grzebieniu granatowych, stroszących się piórek mały łebek, a długi, mieniący się ogniami wiecheć ogona zamiatał kurz. - Niech go pan natychmiast ukryje! - rozkazał. - Dlaczego? To smaczny ptak. - Ale święty. - Ani mi się śni... - Będą przykrości. Możemy wszyscy oberwać kamieniami, a oni wcale nie są tacy potulni... Bradley upuścił pawia i stał nad nim niezdecydowany. - Niech pan wyrwie ogon, utnie skrzydła i nóżki, a resztę owinie w cokolwiek i od razu do auta... - Diabli nadali, na tym ogonie najbardziej mi zależało - trącił ptaka butem - przeklęty kraj. Sami nie zjedzą i drugim nie dadzą. Terey już nie czekał, ruszył przed siebie szybkimi krokami. Bradley dogonił go. - Miał pan stracha, co? - Nie, tylko już jestem głodny. - A mnie w gardle pali, och, wypiłbym ze trzy puszki piwa, byle z lodu... Chyba mają. - Na pewno mają. Jeśli chodzi o Nagara, ręczę. - Za piwo z lodu odpuszczę mu Suez. Ale im poszło po nosie, choć bez strat, klęska gorsza w skut- kach od Dien Bien Fu, wszystkich Arabów mają przeciw sobie... Dostali kopniaka. - Dajcie mi spokój z polityką - warknął Terey. Szli obok siebie ścieżką, cienie kładły się na zetlałą tra- wę, z której jak kości wystawały białawe kamienie, wygładzone przez rzekę. Grzały się na nich jaszczur- ki, ruchliwe szkieleciki obciągnięte zielonawą skórą. - Wie pan, że Fanny nie jest taka zła - zaczął Bradley - ale ta druga... Do Fanny zabierał się kiedyś fa- cet, zaprosiła go do domu, wypili, położyli się do łóżka, a jak chłop skończył, Fanny woła: "Chodź tu, Muflon, chodź, siostrzyczko, pokażę ci prawdziwego mężczyznę... To dziś rzadkość". No i co miał chłop robić, ratował honor, przygarnął tę bidulę w pikowanym szlafroczku w niezapominajki, a Fanny kucnęła obok na tapczanie i dopilnowała, żeby wszystko odbyło się, jak należy - wybuchnął głośnym śmiechem. - Sam to panu mówił? - Nie - przyznał skrzywiony. - Fanny się raz pochwaliła, wesoła dziewczyna. - To tylko publicity... - Chyba tak, lubią ją wszyscy, ale jako kolegę, nie kobietę, pewno opowiadała na wabia. Za to panna Shankar mogłaby iść na reklamę coca-coli... O, jak rozkosznie pachnie pieczenią - zatarł duże dłonie. - Is- tvan - klepnął go ciężką ręką w plecy - wypijemy sobie. - Naciągniemy Nagara, jestem gotów i moje kaczki mu dorzucić, byle wydobył whisky. Król polowa- nia musi stawiać. - Lubię cię, Terey, trzeba ponosić ofiary dla przyszłości. Zwłaszcza, gdy tak pachnie. Witała ich radosna wrzawa, pytały dziewczęce głosy, ile ustrzelili. Istvan potrząsnął mizerną parą zwi- sającą u pasa, a Bradley ryknął: - Ustrzeliłem ogromne ptaszysko, ale poleciało za rzekę... - Chyba samolot Air India - podsuwał Nagar. - I na pewno go nie trafiłeś... Ja mam czternaście kaczek. - Niech żyje król! - wołał wielkim głosem Bradley. - Hej, napełnijcie puchary! Tylko czy towarzysz Terey może wypić taki toast? - pytał scenicznym szeptem. - Może ja bym za niego... Goście leżeli na pledach w cieniu drzew, wypoczywali. Nagar rozłożył strzelbę i chciał im zaimpono- wać trąbieniem na lufie, jednak dźwięk był zgoła odmienny i bawiło to Bradleya tak, że pokładał się ze śmiechu. Wesołość udzieliła się i Fanny Partrige, która oświadczyła się Amerykaninowi, zapowiadając, że będzie to małżeństwo z dodatkiem, tu pokazała zapłonioną siostrę. Nawet Hindusi uśmiechali się powściągliwie. - Najpierw muszę zjeść - zastrzegał się Bradley, usiadł w kucki, umieścił między kolanami menażkę i jadł łyżką ryż obficie polany korzennym sosem. - Będziecie ciągnęły słomki, dopiero kiedy zjem... - obli- zywał łyżkę, mrużąc porozumiewawczo oczy - która z was, jak się położę, będzie miała zaszczyt opędzać ze mnie muchy... Major Stowne nachylił się do Tereya i szepnął: - Dżentelmen tak nie postępuje - kiwał głową z ubolewaniem. - Różne rzeczy można mówić, ale nie przy służbie