Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— Miał zmieniony, choć dziwnie stanowczy głos. — Wal. — Chciałbym pana o coś zapytać. — Twarz chłopaka była uroczysta i spięta. — Chcę, żeby pan wiedział, że wiem, iż powinien mi pan odmówić, ale i tak zapytam, a... a jeśli to zarozumialstwo, niech mnie pan wyśle do diabła. — W porządku. Próbuj. — Panie Rearden, dałby mi pan pracę? — Wysiłek, by to zabrzmiało normalnie, zdradzał, że ma za sobą wiele dni wewnętrznej walki. — Chcę rzucić obecne zajęcie i iść do pracy. To znaczy, do normalnej pracy — w hutnictwie, jak kiedyś zamierzałem. Chcę zarabiać na siebie. Mam dosyć bycia pluskwą. Rearden nie mógł się powstrzymać od uśmiechu i przypomnienia mu tonem cytatu: — Po co używać takich słów, Niepewniku? Jeśli nie będziemy używać brzydkich słów, brzydota nie będzie istnieć i... — Zobaczył jednak na twarzy chłopca rozpaczliwą szczerość i umilkł, poważniejąc. — Mówię serio, panie Rearden. Wiem, co to słowo znaczy, i jest to właściwe słowo. Mam dosyć brania pańskich pieniędzy za to, że nie robię nic z wyjątkiem uniemożliwiania panu ich zarabiania. Wiem, że dla takich drani jak ja każdy, kto dziś pracuje, jest frajerem, ale... niech to diabli, z dwojga złego już wolę być frajerem! — Ostatnie słowa wykrzyczał. — Przepraszam, panie Rearden — powiedział matowym głosem, odwracając wzrok. Po chwili kontynuował drewnianym, beznamiętnym tonem: — Nie chcę dłużej ciągnąć tego szwindlu z zastępcą dyrektora do spraw dystrybucji. Nie wiem, czy miałby pan ze mnie wielki pożytek, mam dyplom w dziedzinie metalurgii, ale on nie jest nawet wart papieru, na którym go wydrukowano. Myślę jednak, że nauczyłem się trochę na temat tej roboty w ciągu dwóch lat pobytu tutaj — więc gdyby mógł mnie pan w ogóle wykorzystać, jako zamiatacza albo usuwacza złomu, cokolwiek, w czym mi pan zaufa, powiem im, gdzie mają sobie wsadzić stanowisko zastępcy dyrektora, i zacznę pracować dla pana, jutro, w przyszłym tygodniu, w tej chwili czy kiedykolwiek. — Nie patrzył Reardenowi w oczy, nie jak ktoś, kto się boi, lecz jakby nie miał do tego prawa. — Dlaczego bałeś się mnie zapytać? — rzekł łagodnie Rearden. Chłopak zerknął na niego z oburzonym zdziwieniem, jakby odpowiedź była oczywista. — Bo jeśli po tym, jak tu zacząłem, co robiłem i jaką mam funkcję, Przychodzę prosić pana o przysługę, powinien mi pan dać w zęby! — Rzeczywiście dużo się nauczyłeś w ciągu tych dwóch lat. — Nie, ja... — Spojrzał na Reardena, zrozumiał, odwrócił wzrok i powiedział głucho: — Tak... jeśli to ma pan na myśli. — Posłuchaj, dzieciaku, dałbym ci pracę od zaraz i powierzyłbym ci ważniejsze zadanie niż rola zamiatacza, gdyby to ode mnie zależało. Ale czy zapomniałeś o Radzie Unifikacji? Nie wolno mi cię zatrudnić, a tobie nie wolno rzucić pracy. Jasne, ludzie odchodzą cały czas i zatrudniamy innych pod fałszywymi nazwiskami, i preparujemy dokumenty, w których jest napisane, że pracują tu od lat. Wiesz o tym i dzięki za trzymanie gęby na kłódkę. Czy jednak sądzisz, że gdybym w ten sposób zatrudnił ciebie, twoi przyjaciele z Waszyngtonu przeoczyliby to? Chłopak powoli pokręcił głową. — Sądzisz, że gdybyś odszedł ze służby u nich, by zostać zamiataczem, nie zrozumieliby twoich pobudek? Chłopak przytaknął. — Pozwoliliby ci odejść? Chłopak pokręcił głową. Po chwili rzekł z posępnym zdziwieniem: — W ogóle o tym nie pomyślałem, panie Rearden. Zapomniałem o nich. Myślałem o tym, czy mnie pan zechce, i jedyne, co się liczyło, to była pańska decyzja. — Wiem. — I... i w rzeczywistości tylko ona się liczy. — Tak, Niepewniku, w rzeczywistości. Niespodziewanie na twarzy chłopaka zagościł smętny uśmiech. — Zdaje się, że jestem bardziej przygwożdżony niż jakikolwiek frajer. — Tak. Jedyne, co mógłbyś zrobić, to zwrócić się do Rady Unifikacji z prośbą o zmianę pracy. Poprę twoje podanie, jeśli się zdecydujesz — ale nie sądzę, by wydali zgodę. Nie sądzę, by pozwolili ci dla mnie pracować. — Nie. Nie pozwolą. — Jeśli odpowiednio pokombinujesz, może pozwolą ci pracować dla jakiegoś innego producenta stali. — Nie! Nie chcę pracować gdzie indziej! Nie chcę stąd odejść! — Stał wpatrzony w niewidzialną mgiełkę deszczu ponad wydobywającymi się z pieców płomieniami. Po chwili rzekł cicho: — Już wolę zostać uwiązany. Już wolę być delegatem grabieżców. Poza tym, gdybym odszedł, diabli wiedzą, jakiego drania by tu panu przydzielili na moje miejsce! — Odwrócił się. — Oni coś na pana knują, panie Rearden. Nie wiem co, ale mają zamiar z czymś wyskoczyć. — Z czym? — Nie mam pojęcia. Ale od tygodni obserwują każdy wakat, każdą dezercję, i wciskają tu swoich ludzi. Dziwnych ludzi — zbirów jakichś. którzy chyba nigdy dotąd nie widzieli huty żelaza. Dostałem rozkazy. żeby zwerbować tylu „naszych chłopców”, ilu tylko się da. Nie chcieć powiedzieć po co. Nie mam pojęcia, co kombinują. Próbowałem coś z nich wycisnąć, ale się nie dało. Myślę, że już mi nie ufają. Zatraciłem odpowiednie podejście. Wiem tylko, że szykują tu jakąś rozróbę. — Dzięki za ostrzeżenie. — Będę próbował się czegoś dowiedzieć. Za wszelką cenę będę się starał dowiedzieć na czas. — Odwrócił się gwałtownie i chciał odejść, ale się zatrzymał. — Panie Rearden, gdyby to od pana zależało, zatrudniłby mnie pan? — Z przyjemnością i od zaraz. — Dziękuję, panie Rearden — odrzekł cicho i uroczyście, po czym oddalił się. Rearden spoglądał za nim, widząc, z rozdzierającym uśmiechem litości, co ten eks-relatywista, eks- pragmatyk, eks-amoralista zabiera ze sobą na pocieszenie. Jedenastego września po południu zerwał się przewód miedziany w Minnesocie, zatrzymując taśmy podnośnika ziarna na małej stacyjce Taggart Transcontinental. Potop pszenicy płynął autostradami, drogami, opuszczonymi wiejskimi ścieżkami, opróżniając tysiące akrów roli na pękających w szwach stacjach