Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— Tatarzy za nami. Wszystko wokół stoi w ogniu. Jeno Gołdap nas uchroni. Aliści ja nie dojdę tam, nie mam już sił... Jakoż chwiała się na nogach i rychło została za nim znowu. Słyszał, jak z jękiem upadła, ale nie obejrzał się, choć rozpaczliwie wołała: — Ratunku! Pomóż mi, panie! Dam ci szkatułę ze skarbami królowej Saby i króla Salomona, a sama będę ci niewolnicą. Wyjawię ci też tajem- nicę wiecznej młodości i władzy nad światem. Ratuj jeno! Już chciał odpowiedzieć, gdy Biała Dziewica ostrzegła: — Przemówiwszy zginiesz. — Spójrz, panie: dźwigasz umierającą — kusiła tamta. — Jej nie ocalisz, a my oboje zginiemy. Pomożesz mnie, to dam ci szczęście! Spojrzał na Białą Dziewicę. Iście, chyba dogorywała. Jakże licho wyglądała przy złotej pani! A ciążyła coraz nieznośniej. Stała mu teraz na przeszkodzie w zdobyciu przepięknej niewiasty, skarbów, korony świata i wiecznej młodości. A umrze tak czy owak. Złota pani ostatkiem sił dogoniła go jeszcze i otworzyła przed nim szkatułę: ujrzał skarby, za które można by kupić setki zamków takich, jak zamek Białej Dziewicy. Odgarnęła z siebie szatę, ukazując powaby swego pięknego ciała. — Świat będzie twój albo śmierć — szepnęła. — Wybieraj! Wtedy Bobrek, zaślepiony żądzą i chciwością, rzucił na ziemię o-mdlałe ciało Białej Dziewicy, choć żyła jeszcze. — Litości! Nie opuszczaj mnie i nie gub siebie! — jęknęła rozpaczliwie, błagalnie. Nie zważał na to. Bramy Gołdapi już o staje, a wraz ocalenie i szczęście! Odwrócił się, by dla swoich rozhukanych pożądań zdobyć złotą damę. Ujrzał tylko wyboje drogi, a z głębi ziemi wydzierał się na cały świat chichot szyderczy, straszny, ogromny... Na wiarołomcę runęły rozpacz i trwoga 108 Zapiały nagle gołdapskie koguty. O kilka kroków widniały oświetlone płonącymi bodniami smoły mury miasta. Ale wiarołomca nie wstąpił w nie. Zmuszony tajemną siłą, powrócił na Górę Gołdapską, gdzie pomarł w obłąkaniu, opowiedziawszy swą straszną historię świątobliwemu pustelnikowi, tam zamieszkałemu. Był ostatnim człowiekiem, który widział Białą Dziewicę. Nie ukazuje się ona odtąd nigdy i nie ukaże się chyba więcej. .^??» 8. Złota przędza Dawniej w chałupie Agaty Mazurkowej na skraju Wielbarka, osady bartniczej, inaczej bywało: spokój, cisza, dostatek. Nie tak, jak teraz, co każdego niemal dnia — piekło. Agata owdowiała kilkanaście lat temu. A że nie trafiało się drugi raz za mąż i nie zabiegała o to, opłakując zmarłego chłopa, dzielnego bartnika, sama przeto musiała pracować na chleb. Byle się jeno bidzie nie dać, a jedyną córkę, Nadzieję, dobrze wychować. Niczym kwoka o ziarnko dla kurcząt, tak Agata starała się o każdy okruch dla Nadziei. Ją jedną przecie miała na pociechę w swoim smutnym wdowieństwie. Nadzieja wyrosła na pannę, co urod-niejszej na całych Mazurach nie ma. I ta uroda chyba przewróciła jej w głowie. Teraz dopiero niespokojność i waśnie rozpanoszyły się w szczęśliwym potąd domu. No, bo chociaż od maleńkości wdrażana do obowiązku, Nadzieja wcale żadnej roboty się nie imała. Tylko stroje i przeglądanie się w zwierciadle jej w głowie, tylko mrzonki cudaczne, tylko głupie czekanie na kogoś i na coś, tylko tęskne śpiewki... Jej kądziel kurz zaćmił, wrzeciona próchniały po kątach, a napomnienia matki ani też swary nie pomagały. Aż raz Agata rozgniewała się srodze i za karę kazała córce wleźć z kądzielą na strzechę i tam prząść. — A ty próżniaczo dolo! Ty lalo malowana! — urągała. — Z kalenicy se złotego chłopa wypatruj, kiej ci sie tak do niego cni, ale robić musisz! Bez pracy żyć nie można! Bierz kądziel i na kalenice! Siedź tam co dzień i niech cie ludzie palicami wytykają! Nadzieja w płacz, błaga o zmiłowanie, przyrzeka poprawę — na próżno. Agata stanowcza, nie dała się ubłagać. Odtąd Nadzieja codziennie przędła na dachu. I chociaż chata stała na bezludziu, w wielbarskim lesie, mało nawiedzanym, zawsze to jednak srom był niemały. Każdy niemal przechodzień wyśmiewał dziwaczną prządkę, tkwiącą wysoko niby ptak w gnieździe. Siedzi dziewczyna tamże, nici snuje, a łzawym wzrokiem błądzi po nie- 109 bie, po dalekiej drodze, wiodącej za puszczę. Gdzie zaś oko nie dosięże, tam dusza na niezmierny świat wyleci. Aż kiedyś pan świetny, książę wielmożny, ze złocistym orszakiem nadciągnął przed zagrodę Agaty i Nadziei. Towarzysze książęcy w śmiech, gdy zoczyli prządkę na dachu. Ale widząc zachwycenie księcia jej urodą, umilkli i jęli nawet wychwalać. Rozmiłowany od pierwszego wejrzenia pan poglądał na śliczną pannę niby urzeczony. — Toż ni polska Dziewanna, ni litewska Pojata urodziwsze nie były — orzekł. — Nie odejdziemy stąd, zanim w lica twoje najcudowniejsze, mościa panno, nie spojrzymy. Czemu to przędziesz pod niebem, nie racząc zejść na niską ziemię? Co to za fantazja dziwna? — Matuś kazali, nie fantazja — odparła śmiało. — I nie myślcie, dostojny panie, że mi tu źle. Dobrze nawet, bo bliżej słońca. — Przebóg! Zanadto dwu słońc nad jednym domem, gdy nad innymi nie ma wcale. Jedno zabrać stąd muszę, bo mi się promieniami uczepiło serca. Wypowiedziawszy to zsiadł z konia i wszedł do izby, gdzie krzątała się smutna Agata. Pozdrowił ją i rzecze do osłupiałej babiny: — Na domiar pokłon wam składam, cnotliwa poddanko i dobra matko, żeście dziewicę tak cudną i układną wyhodowali. Dalibóg! Rozmiłowałem się w niej od pierwszego wejrzenia! A należy wam wiedzieć, iż rad bym się ożenić, jeno nie znajduję księżniczki, w której bym sobie podobał. Pojmę przeto poddankę. Dotąd nie miłowałem jeszcze. Ale od dziś nie żyć mi dalej bez córy waszej, matko. Naczynie leci struchlałej Agacie z rąk. Ani uwierzyć uszom! Zebrała się wreszcie na odwagę i bąka: — Dyć to prosta dzieucha, nie pani żadna, ino włościanka... — Nic to. Za żonę mi ją dajcie. — A dyć bierzcie. Wasza tu przecie wola, najjaśniejszy władyko. — Zgody waszej bez przymusu, o-chotnej, pragnę. — Co za honor i szczęście! — zawołała ochłonąwszy już całkiem. Widząc świetny los córki, jęła ją wychwalać bez miary, a najwięcej jej pracowitość. — Robotne to kieby mrówka, a zdatne, a dobre, a podchlibne... — To po coście ją na kalenicę wystawili? — Zęby insze dzieuchy wzór z niej brały — odparła bez zmrużenia oka Agata, chcąc zaś utwierdzić księcia w oświadczynach, skłamała: — Nadzieja potrafi nawet prząść złoto ze słomy! — Złoto ze słomy? — wykrzyknął książę z niedowierzaniem. — Dla-czegoście więc tak ubogie? — Bo własnej słomy nie mamy, a na kupno nas nie stać. Nie traciła rezonu. Pokazała nawet jakieś złote nitki na dowód. Niezwykła nowina umocniła księcia w zamiarach małżeńskich i uradowała, bo, jak każdemu panu, za mało mu było bogactwa