Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nic a nic się nie znam na polityce. - Więc bez trudu znajdzie pan wspólny język z innymi senatorami! - ucieszył się pan Claxton. - Niech pan posłucha, potrzebni są nam tacy ludzie jak pan. Sól ziemi! Sól ziemi! Wcale mi się to nie podoba. Zresztą coraz mniej mi się podobają cudze pomysły, bo to zwykle przez nie ląduję w upałach. Ale jak powiedziałem o wszystkim mamie, od razu - co było do przewidzenia - zalała się łzami, tyle że radości a nie smutku i oświadczyła, że jeśli jej dziecko zostanie senatorem Stanów Zjednoczonych będzie to spełnieniem jej największych marzeń. Dobra, nadszedł dzień kiedy miałem oficjalnie ogłosić, że będę kandydował. Pan Claxton i jego kumple wynajęli wielkie autotorium w Mobile i wypchnęli mnie na scenę przed tłum ludzi, którzy wybulili po pięćdziesiąt centów od łebka, żeby wysłuchać jak gadam od rzeczy. Najpierw sami, znaczy się pan Claxton i inni plotli nudne trzy po trzy, a potem była moja kolej. - Rodacy... - zaczęłem. Przemówienie napisał mi pan Claxton czy ktoś. Miałem je wygłosić, a później odpowiadać na pytania z sali. Są kamery telewizyjne, co rusz błyskają flesze, dziennikarze notują moje słowa. No dobra, odczytałem wszystko co było na kartce. Nic nie zrozumiałem, dla mnie był to jeden stek bzdur, ale w końcu co ja tam wiem? Jestem przecież idiota. Nagle wstaje jakaś dziennikarka i zagląda do notatek. - Stoimy na krawędzi katastrofy nuklearnej - mówi - gospodarka jest w ruinie, cały świat pomstuje na Amerykę, bezprawie opanowało nasze miasta, ludzie niedojadają, z naszych domów znikła religia, króluje zachłanność i chciwość, farmerzy bankrutują, zalewa nas fala cudzoziemców, którzy pozbawiają nas miejsc pracy, związki zawodowe są skorumpowane, w slumsach umierają niemowlęta, podatki są niesprawiedliwe, szkolnictwo pogrążyło się w chaosie, a głód, zaraza i wojna wiszą w powietrzu. Co w tej sytuacji, panie Gump, uważa pan za najbardziej nie cierpiące zwłoki? - Chce mi się siku - odpowiadam. Tłum dosłownie oszalał! Ludzie wrzeszczą, krzyczą, wymachują łapami. Ktoś z tyłu sali zaczął skaldować moje słowa, a po chwili wszyscy je podjęli. - Chce mi się siku! Chce mi się siku! Chce mi się siku! Mama, która siedziała za mną na scenie podchodzi i odciąga mnie od mównicy. - Wstydziłbyś się - mówi - wygadywać publicznie takie rzeczy! - Nie, nie! - woła pan Claxton. - Wypadło znakomicie! I spodobało się ludziom. To świetne hasło na kampanię wyborczą! - Co? - pyta się mama. Oczy ma jak wąskie szparki. - Chce mi się siku! - wyjaśnia pan Claxton. - Nie słyszy pani tego tłumu? Rzadko się trafia kandydat, który miałby taki dobry kontakt z normalnymi ludźmi! Ale mamy to nie przekonuje. - Hasło wyborcze?! - oburza się. - Chce mi się siku?! To obrzydliwe i wulgarne, a poza tym niby co ma znaczyć? - To bardzo głębokie słowa, pani Gump - mówi pan Claxton. - Umieścimy je na tablicach, transparentach, zderzakach samochodów. Wykorzystamy w reklamach telewizyjnych i radiowych. To prawdziwy przebłysk geniuszu! Hasło "Chce mi się siku" znakomicie oddaje to, co czują wszyscy Amerykanie, a mianowicie, że indywidualne potrzeby nie powinny być dłużej spychane na boczny tor przez interesy globalne. Wyraża frustrację i pragnienie ulgi! - Co takiego? - pyta się podejrzanie mama. - Postradał pan rozum, czy co? - Forrest - mówi pan Claxton - możesz już pakować walizki! Na pewno pojedziesz do Waszyngtonu! Na to się zanosiło. Kampania wyborcza ruszyła naprzód pełną gębą a hasło "Chce mi się siku" stało się sloganem dnia. Ludzie krzyczeli je na ulicy, z okien samochodów i autobusów. Komentorzy telewizyjni i filetoniści w gazetach mieli pełne ręce roboty tłumacząc ludziom co ono znaczy. Kaznodzieje wykrzykiwali je w kościołach, dzieciaki śpiewały w szkołach. Wyglądało na to, że mam wygraną jak w banku. Nawet mój przeciwnik w desperacji zdecydował się na hasło "Mnie też chce się siku!" i wytapetował nim cały stan. A potem tak jak się obawiałem wszystko się nagle rypło. Kampania pod hasłem "Chce mi się siku" zwróciła na siebie uwagę prasy ogólnokrajowej i wkrótce "Washington Post" i "New York Times" przysłały własnych dziennikarzy, żeby zbadali sprawę. Przeprowadzili ze mną wywiady i byli bardzo sympatyczni i w ogóle, ale potem zaczęli grzebać w mojej przeszłości. Pewnego dnia na pierszych stronach wszystkich gazet w kraju pojawiły się artykuły na mój temat. "Mętna przeszłość kandydata na senatora" - pisały nagłówki. Autorzy zaczęli od tego, że po pierszym roku wylano mnie ze studiów. Wygrzebali te bzdury o tym jak gliny aresztowały mnie w kinie za napaść na Jenny Curran. Wydrukowali moje zdjęcie jak pokazuję tyłek prezydentowi Johnsonowi w Ogrodzie Różanym. Rozpytywali o mnie ludzi, których znałem w Bostonie kiedy grałem ze Zbitymi Jajami i napisali, że paliłem marihuanę i byłem "zamieszany w podłożenie ognia" na terenie Uniwersytetu Harvarda. Co najgorsze, dowiedzieli się, że po tym jak rzuciłem order na schody Kapitolu stawałem przed sądem i sędzia skierował mnie na obserwację do domu wariatów. Wiedzieli o mojej karierze zapaśniczej i że miałem ksywę Osioł