Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Zobaczymy, jak się miewa Sven. Bill odetchnął z ulgą. - Skoro pan już wrócił do siebie... Podczas specjalnych ćwiczeń na Ziemi Larsson okazywał największą wytrzymałość na raptowne przyspieszenie. Teraz leżał bez ruchu, z czołem pokrytym wielkimi kroplami potu. Bili wyjął lancet ż torby lekarskiej, gorączkowym ruchem przeciął elastyczną powłokę z krylonu i przytknął ucho do piersi inżyniera. Serce biło cicho jak skrzydła motyla, lecz jednak biło. W tym okresie podróży rola pilota sprowadzała się przede wszystkim do czuwania nad sprawnym działaniem przyrządów. Jego umiejętności miały być potrzebne później, podczas skomplikowanej operacji miękkiego lądowania, kiedy nie można będzie zdać się jedynie na mózg elektronowy przy ocenie wszystkich czynników wewnętrznych i zewnętrznych. Mimo to ani pilot, ani reszta załogi nie pozwalali sobie na dolce far niente. Ze względu na szczupłość kabiny nie zabrali tylu specjalistów, ilu wymagała ta wyprawa, toteż załoga musiała posiąść w rekordowo krótkim czasie wiadomości, jakie normalnie człowiek przyswaja sobie latami. Nauka trwała dalej podczas podróży. Matej, na przykład, astronom z wykształcenia, uzupełniał swą wiedzę w zakresie botaniki, a zwłaszcza flory podbiegunowej i pustynnej, która rozwija się w warunkach podobnych do tych, jakie panują na Marsie. Larsson przed specjalizacją w lotach międzyplanetarnych ukończył medycynę. Z tego tytułu powierzono mu troskę o zdrowie kolegów. Natomiast profesor Gromów, sława w dziedzinie budowy pojazdów kosmicznych, zapełnił półki biblioteczne traktatami z zakresu mineralogii; ślęczał teraz nad nimi całymi dniami. Długotrwałe współżycie wymagało od kosmonautów jeszcze innych umiejętności. Przed opuszczeniem Ziemi ustalili, że codzienne posiłki będą przygotowywać kolejno. Skończyli nawet -krótki, przyspieszony kurs sztuki kulinarnej. Ponieważ jednak każda sztuka wymaga choćby odrobiny talentu, niepowodzenia towarzyszy skłoniły Mateja do podjęcia się roli jedynego kucharza. Co prawda, ograniczony asortyment surowców nie pozwalał mu rozwinąć twórczej fantazji, lecz wykorzystywał ją w pełni na miniaturowym ekranie kinocybru. Ponieważ mowa tu o zupełnie nowym wynalazku, dla sprostowania nieścisłości, jakie zakradły się do artykułów pseudopopularnych, pozwolimy sobie opisać pokrótce kinocyber, tym bardziej, że odegrał on pewną rolę w dramacie, który miał miejsce na pokładzie „Albatrosa”. Współpraca między widzami a zespołem cybernetycznym, o której tak szeroko rozpisywali się rozentuzjazmowani dziennikarze, w ogóle jako taka nie istnieje. Kinocyber jest tylko udoskonaloną maszyną. Jego oryginalność polega na tym, że widzowie są jednocześnie scenarzystami, reżyserami, scenografami oraz aktorami widowiska. Siedząc wygodnie w fotelach, narzucają postępowanie stworzonej przez siebie postaci. Widowisko można w każdej chwili przerwać i wyświetlić ponownie, gdy zespół cybernetyczny zachowuje wszystko w swej pamięci. A ponieważ widzowie nie wiedzą, kto kieruje każdą z postaci, akcja przez dłuższy czas rozwija się w sposób nieprzewidziany, podyktowana fantazją nie ograniczoną w czasie i przestrzeni. Kinocyber znajduje się jeszcze w fazie badań i doświadczeń, lecz kosmopsycholodzy nalegali usilnie, żeby wyposażyć „Albatrosa” w jeden z pierwszych aparatów. „Lot na planetę Mars wielce różni się od lotów dotychczasowych - powiadali. - Długotrwały pobyt w przestrzeni kosmicznej może wywołać stan ciągłego niepokoju lub na odwrót, zwolnienie procesów nerwowych, spowodowane obniżeniem pobudliwości kory mózgowej. W obu wypadkach kinocyber stanowi środek niezastąpiony. Zapewnia on kosmonautom najskuteczniejszą czynną rozrywkę.” Istotnie, kosmonauci większą część wolnego czasu spędzali przed ekranem. Nie bez wahania zdecydowali się wysłać pierwszy impuls do zespołu komórek moletronicznych. Rozumieli, że nie warto układać banalnej opowieści ani przygody, w której chodzi o ciągłe zaskakiwanie widza. Matej wpadł wreszcie na dobry pomysł: stworzył tło z czerwonawych piasków. Ktoś inny zaraz przeprowadził przez pustynię kanał niknący na horyzoncie. Trzeci zaciemnił niebo i ozdobił je dwoma kryształowymi księżycami. Aparat ten wypróbowano w obecności załogi zaraz po zainstalowaniu go we wnętrzu statku. Wówczas jednak specjaliści ograniczyli się do wyobrażenia sobie kilku odizolowanych, statycznych elementów: człowieka, domu, kwiatu... Teraz złudzenie życia było zupełne. Piaski zapożyczyły światło od marsjańskich satelitów, na dnie kanału lśniła smuga wody, a pamięć dźwiękowa zespołu cybernetycznego, pobudzona czyjąś myślą, podkreśliła panującą tam ciszę odległym szmerem wiatru. Potem zjawiła się pierwsza postać. Automatyczne stacje międzyplanetarne nie zdołały odpowiedzieć stanowczo na pytanie: czy istnieje życie na Marsie. Było to zresztą głównym zadaniem międzynarodowej ekspedycji. Jednakże Marsjanin zbliżał się powoli do kanału, jakby płynąc nad piaskiem. Był stworzeniem człekokształtnym, średniego wzrostu, z trójkątną twarzą, w której lśniło dwoje olbrzymich oczu jak dwa złote płatki. Szarfa połyskująca misternym haftem we wszystkich kolorach tęczy przepasywała mu na ukos wąskie piersi. Nadchodził z wolna, przebierając palcami po haftach i zapełniając powietrze melancholijnym szumem. Obecność Marsjanina uwydatniała jeszcze rozpaczliwą pustkę otoczenia. Matej energicznie zareagował. Na niebie pojawił się słup ognia, i statek kosmiczny, podobny do „Albatrosa”, wylądował nie opodal kanału. Otwarły się metalowe drzwi... Ktoś wyprzedził astronoma. Na progu stanęła szczupła postać. „To Sven - pomyślał Matej. - Nie może bez... Nie ubrał jej nawet w kosmiczny kombinezon!” Zirytowany tym rzucił na ekran wymyśloną przez siebie postać. Był to Stary Wilk Przestrzeni Kosmicznej, który wciągnął z powrotem kosmor nautkę i podał jej odpowiedni ubiór. Ona jednak wzruszyła ramionami („uparciuch z tego Svena!”) i wciągnęła głęboko powietrze pełne nieznanych zapachów. Para Ziemian czekała przez chwilę w niepewr ności, lecz nikt więcej nie ukazał się na progu. Trzeci członek wyprawy nie został jeszcze stworzony. A może ostatnia postać nie miała być uczestnikiem wyprawy? Zjechali windą na czerwonawy piasek. Z przeciwległego brzegu Marsjanin przyglądał im się nieruchomo. Przebierał tylko jakby szybciej palcami po różnobarwnych haftach i nuta zdziwienia wśliznęła się w melancholijny szmer. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego