Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Podniosłem kapelusz, a królik leniwie zrobił parę susów w przeciwnym kierunku. — Tatusiu — szepnął Gip. — Co takiego, Gip? — spytałem. — Ten sklep mi się naprawdę podoba, tatusiu. „Mnie też by się podobał — pomyślałem — gdyby kontuar nie rozciągał się tak nagle, odgradzając człowieka od drzwi”. Nie powiedziałem jednak ani słowa o tym Gipowi. — Trusia — powiedział malec wyciągając rękę do królika, który podskakiwał koło nas. — Trusia, zrób sztuczkę magiczną dla Gipa — i wodził oczyma za królikiem, kiedy ten przeciskał się przez drzwi, których z pewnością nie widziałem przed chwilą. Drzwi te otworzyły się szerzej i znowu pojawił się człowiek z jednym uchem większym od drugiego. Uśmiechał się nadal, lecz oczy jego napotkawszy moje wyrażały zarazem zadowolenie i wyzwanie. — Pan chciałby zobaczyć nasz magazyn? — rzekł z niewinną słodyczą. Gip pociągnął mnie za palec. Zaczynałem myśleć, że cała ta magia jest trochę zbyt prawdziwa. — Nie mamy tak dużo czasu i… — zanim to powiedziałem, w nie wiedzieć jaki sposób znaleźliśmy się w magazynie. — Wszystko jest w tym samym gatunku — powiedział sprzedawca zacierając swe giętkie ręce — to znaczy w najlepszym. Wszystko, co tu się znajduje, jest prawdziwie magiczne z gwarancją pełnej dziwaczności. Przepraszam pana! Uczułem, że pociągnął za coś, co zwisało u mego rękawa, i zobaczyłem, że trzymał za ogonek małego, wijącego się, czerwonego diablika. Maleństwo kąsało, wyrywało się i usiłowało ugryźć go w rękę. Rzucił je po chwili niedbale za ladę. Był to niewątpliwie kawałek powyginanej gumy, ale w pierwszej chwili… Przy tym ruch sprzedawcy przypominał do złudzenia ruch człowieka trzymającego w ręku jakiegoś małego gryzącego robaka. Zerknąłem na Gipa, lecz on wpatrywał się w magicznego konia na biegunach. Ucieszyłem się, że tego nie widział. Wskazując oczyma na Gipa i na czerwonego diabełka spytałem zniżonym głosem: — Chyba nie macie tu wielu rzeczy w tym rodzaju? — To nie nasz! Prawdopodobnie przyniósł pan z sobą — odpowiedział sprzedawca także przyciszonym głosem i z jeszcze bardziej czarującym uśmiechem. — Zadziwiające doprawdy, co ludzie noszą z sobą nie zdając sobie z tego sprawy. — A potem zwracając się do Gipa rzekł: — Czy jest tu coś, co ci się podoba? Było tu dużo rzeczy, które się podobały Gipowi. — Czy to jest magiczny miecz? — zwrócił się do sprzedawcy z mieszaniną zaufania i szacunku. — Magiczny miecz do zabawy. Nie gnie się, nie łamie, nie tnie palców. Czyni właściciela niezwyciężonym w walce z każdym przeciwnikiem poniżej lat osiemnastu. Od pół korony do siedmiu szylingów i sześciu pensów, zależnie od wielkości. Te tekturowe zbroje przeznaczone są dla młodocianych błędnych rycerzy. Bardzo praktyczne. Tarcza bezpieczeństwa, sandały szybkochody i hełm–niewidka. — Och, tato! — wyszeptał Gip. Usiłowałem dowiedzieć się, ile one kosztują, ale sprzedawca nie zwracał na mnie uwagi. Udało mu się pozyskać sobie Gipa d odciągnąć go od mego palca. Pokazywał mu swój diabelski towar i nic nie mogło go powstrzymać. Niebawem ujrzałem w przypływie nieufności i czegoś bardzo podobnego do zazdrości, że Gip schwycił tego człowieka za palec, tak jak zwykle chwytał mnie. „Jest to z pewnością interesujący człowiek — pomyślałem — i ma ciekawe zabawki, ale…” Szedłem za nimi, mówiąc mało i bacznie obserwując sztukmistrza, Gip natomiast bawił się doskonale. Z pewnością, kiedy pora będzie iść, wyjdziemy stąd bez przeszkód. Magazyn był długi i niekształtny, galeria zaś przerywana stoiskami, budkami i kolumnami, z zaskakującymi lustrami i zasłonami, ze sklepionymi korytarzami prowadzącymi do innych działów, po których kręcili się i gapili bez celu przedziwnie wyglądający pomocnicy. Lustra i zasłony były tak niezwykłe, że niebawem nie mogłem rozpoznać drzwi, którymi weszliśmy. Sprzedawca pokazywał Gipowi magiczne pociągi jadące bez pary i maszynerii, gdy nastawiało się sygnały, a następnie kilka bardzo, bardzo cennych pudełek z żołnierzami, którzy nabierali życia, kiedy zdejmowało się pokrywkę i mówiło… Nie mam dobrego słuchu, a był to dźwięk, na którym można było skręcić język, lecz Gip — odziedziczywszy słuch po matce — powtórzył go od razu. — Brawo — rzekł sprzedawca kładąc bez ceremonii żołnierzy z powrotem do pudełka i podając je Gipowi. — Teraz ty — powiedział i po chwili Gip ożywił ich na powrót. — Chcesz wziąć to pudełko? — spytał sprzedawca. — Weźmiemy je — powiedziałem — jeśli policzy pan mniej, niż są warte. Inaczej trzeba by chyba milionowej fortuny… — Ależ drogi panie! Skądże! — i wrzucił żołnierzyków z powrotem do pudełka, zamknął wieczko, potrząsnął pudełkiem w powietrzu i oto ukazało się ono naszym oczom zapakowane w brązowy papier, przewiązane sznurkiem… z pełnym imieniem, nazwiskiem i adresem Gipa wypisanym na papierze. Sprzedawca roześmiał się z mego zdziwienia. — To jest prawdziwa magia — powiedział. — Autentyczna. — Zbyt autentyczna jak na mój gust — powiedziałem. Następnie sprzedawca zaczął pokazywać Gipowi sztuczki