Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Zrobi pan to następnym razem. Życzę przyjemnej po- dróży. Zanim zdążył odejść, zapytałem go jeszcze: - Szolem? Parsknął gniewnie, sądząc, że nie potrafię poprawnie wy- mówić tak prostego słowa. - Szalom. - Nie, nie - zaprzeczyłem. - Chodzi mi o Gerszoma Szolema. Pisze na temat kabały. Uznał to za wybieg, gdyż spytał podejrzliwie: - A konkretnie, który tytuł pana interesuje? - Chciałbym zobaczyć, co macie. - Proszę bardzo. - Wskazał na przeciwległą ścianę.- Książki o mistycyzmie znajdują się na trzech najwyższych półkach. Jeśli zechce pan o coś spytać, proszę przycisnąć dzwo- nek koło kasy, to przyjdę. A teraz pan wybaczy. Odwrócił się i zobaczył bratanicę, która ciągle tu stała. - Zdaje mi się, że kazałem ci wyjść - rzekł, marszcząc gniewnie brwi. - Przecież z nim nie rozmawiam ani nic takiego. - Ale patrzysz - zdenerwował się stryj. - Wiesz dobrze, co o tym mówi kodeks. Nadszedł właściwy moment. - A dokładnie który z traktatów, jeśli wolno spytać?- Starałem się, żeby zabrzmiało to jak najbardziej zjadliwie. Stryj Abe oniemiał. - Eee... nieważne. Po prostu to zakazane. - Bardzo przepraszam - powiedziałem, gotów do zwa- dy. - Zgodnie z rozdziałem sto pięćdziesiątym drugim, werset pierwszy, to mnie nie wolno patrzeć na Miriam - czego, jak pan sam może zauważyć, nie robię. Nie wolno mi patrzeć i nie wolno mówić, że ma najpiękniejsze włosy i najcudowniejszy głos na świecie. Nie wolno, więc tego nie robię. Kątem oka jednak zerknąłem na nią. Uśmiechała się. - Tak czy owak, mam wszystkie wasze książki Szolema, wpadnę więc innym razem. Czy mógłby pan przekazać wiado- mość dla rebego Vidala? - Być może - odparł stary zrzęda. - O co chodzi? - Oczywiście napiszę oficjalny list, lecz teraz chciałbym prosić o zaszczyt oficjalnego poznania jego córki. Rzecz jasna w towarzystwie opiekuna. - W żadnym razie! - zawołał. - To bogobojna dziew- czyna... - Bez obaw - wtrąciłem. - Będę miał myckę... Jeśli trzeba, mogę się ubrać na czarno i włożyć futrzany kapelusz. - Czy pan kpi sobie z nas? - spytał starzec. - Nie, usiłuję tylko przekonać pana, że jestem godzien audiencji u pana bratanicy. Poza tym, ostateczną decyzję pode- jmie jej ojciec. - Nie zgodzi się. Jestem tego zupełnie pewien - stanowczo powiedział księgarz. - Przyjechał pan skądś z lasu. Nawet nie znamy pańskiej rodziny. Wówczas po raz pierwszy poczułem dumę ze swego po- chodzenia. Wystarczyło tylko, że powiem, kim naprawdę jestem. - Czy ma pan może egzemplarz Zbioru pieśni chasydzkich?- spytałem niewinnym głosem. - Oczywiście, oba tomy. Chce pan kupić? Odpowiedziałem mu pytaniem: - Zna pan słowa pieśni? - Niektórych - odparł. Spuścił oczy, jakby poczuł się nieco zażenowany. - Tych najbardziej popularnych. Znów ukradkiem spojrzałem na Miriam, która obserwowała tę scenę szeroko otwartymi oczami. Zacząłem nucić: - Biri biri biri biri bum. Starzec patrzył na mnie jak na wariata. Ośmielony jego konsternacją, strzeliłem palcami i zaśpiewa- łem pełnym głosem. - Rozpoznaje pan to, rebe Abe? - Oczywiście. To pieśń napisana przez Mosesa Lurię, zmar- łego rabina silczańskiego, niech spoczywa w spokoju. Wszyscy ją znają. - Jestem jego synem... biri bum. Usłyszałem zduszone westchnienie i zerknąłem na Miriam która zakryła usta dłonią, ale nie zdołała zasłonić błyszczących oczu. Stary wpatrywał się we mnie, jakby zapomniał języka w gębie. - Co robisz, Abe? - zagrzmiał czyjś głos. Starzec odwrócił się i zobaczył swego zażywnego brata, rebego Vidala, wchodzącego do księgarni. - To ten meszugener... to on śpiewał. - Biedny Abe wpadł w panikę. - Twierdzi, że... - Wiem, wiem. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego... - Co? - spytał osłupiały stryj. - Dlaczego mu nie wtórujesz? - I dobry rebe Vidal wy- buchnął gromkim śmiechem. Nie muszę chyba dodawać, że dostąpiłem audiencji. Co więcej, zostałem zaproszony do Vidalów na cały szabat. Za- mieszkałem w suterenie u stryja Abego przy Clark Street