Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
O godzinie dziesiątej mała Walerka przybiegła z ogrodu do siostry z wieścią, że na granicy słychać jakiś zgiełk i widać gromadę ludzi. Kacper przypędziwszy krowy do popołudniowego udoju miał minę rozpromienioną i wnet rozpoczął opowieść: — Dostali mieszczanie. Skończyła się wygoda. Wleźli swoim zwyczajem aż w koniczynę, a tu „rzuńca” zaszedł ich od miasteczka i zajął bydło, i sam pędzi do folwarku. Rzucili się do bitki, pięciu było, to jak przyskoczyli, on pierwszemu pałkę odebrał i najbliższego przez plecy jak złoił, to aż przysiadł. A tu zza krzaka strażniki wyleźli i na nich, bo widzieli, jak to było. Zaraz tam ich wzięli do protokołu, a bydło do gminy. Powiadają, że do kryminału pójdą, a stratę „rzuńca” podał na sto rubli, co osobno sprawa będzie. Pono on naprzód sobie tych strażników zamówił, Oj, to, to, to, poskrobią się mieszczany w kudły. Przyjechali parobcy na obiad i za nimi Tomek. Gdy zażądał od Hanki wydania obroku, przyniosła mu pęk kluczy i poszła za nim do spichrza. Była zawstydzona i rzekła z cicha: — Ale owsa starczy ledwie na tydzień. Spojrzał na małą kupkę ziarna i rzekł: — To już nie pani kłopot, a mój. — Kiedy bo i kupić nie ma za co? — szepnęła. — Znajdzie się rada. Niech pani się nie turbuje. Tylko jeśliby mieszczanie przyszli w sprawie pastwiska, niech ja to załatwię. — To bardzo niebezpieczni ludzie. Tam jest Wacałek, straszny zbój na ich czele, i ich jest kilkudziesięciu. — Im więcej, tym lepiej. Lżej im będzie kanały kopać. To pastwisko jest im koniecznie potrzebne, a Żerań ginie wskutek zatopienia. Na jesieni główny kanał musi być zrobiony. Poproszę też pani o podanie mi warunków, na których jest zgodzony strycharz, bo zdaje mi się, że cegielnia jest dla niego, nie dla pań. — On kupuje opał i opłaca robotnika, więc nam mało co się zostaje. — Czy umowa długoletnia? — Właściwie nie ma umowy. Dał kaucję… Umilkła. — Ile? — spytał. — Trzysta rubli. Dwa lata temu. — I grozi paniom zwrotem tej kaucji. To ja też się z nim rozmówię i jeśli zażąda, znajdę dla niego te trzysta rubli. — Ale ten Marczewski, strycharz, to także zuchwały i zły człowiek. Mówią, że gotów spalić cegielnię przez zemstę. — Już jak mówią, to dowód, że w ten sposób panie terroryzują i wyzyskują. Cegielnię i dwór trzeba dobrze ubezpieczyć, a strachy niech na nich przejdą. Jeśli Marczewski przyjdzie do pań ze skargą na moją kontrolę, to panie moje postępowanie usankcjonują swą wolą i zostawią mi swobodę działania. Cegielnia musi dać dobry, stały dochód, a na przyszły rok my damy swój opał. — Kiedy las wyrąbany. — Gorzej, bo spustoszony. Trzeba go zamknąć, nie paść w zaroślach, halizny* zasiać jesienią. — Do cegielni znajdziemy torf — dodał po chwili. Hanka słuchała przerażona, oszołomiona. Zbiedzone oczy utkwiła w zuchwałej twarzy mówiącego i już nie protestowała. Aż do domu przybiegła Walerka. — Mama prosi pana na obiad i pyta, czy panu będzie dobrze w pokoiku. Zwrócił się do Hanki. — Jeśli to paniom nie robi różnicy, chciałbym jadać u siebie. Co dzień wieczorem przyjdę z raportem i po dyspozycje. — Co my panu możemy dysponować! — odparła żałośnie. — Może pan swe mieszkanie obejrzy? Znalazł pokoik schludnie umeblowany i wnet Walerka przyniosła mu obiad. Dziewczyna patrzyła mu w oczy z podziwem i ogromnym respektem, nie śmiejąc się odezwać. W kuchni sąsiadującej czeladź rozmawiała szeptem, bez zwykłych pretensji o strawę, i zabrała się bez ociągania do roboty. Tomek poszedł z nimi, a potem dalej, na samą granicę folwarczku, na wzgórze po lesie, z którego zostały rozczochrane zarośla i kilkanaście starych, rosochatych dębów. Stamtąd było widać jak na dłoni cały Żerań — nizinę zabagnioną przez wody nie mające odpływu. Łąki porastały łozy i sitowie, pola w części były zapuszczone, dworek stanowił nieco wyższą wysepkę. Nawet oczy niefachowe widziały wyraźnie linię naturalnego kanału, który biegłby przez te moczary naturalnym spadem do zabagnionej strugi i dalej do wysokości grobli, kędy się wił gościniec w głąb kraju. Widać tam było ciemną linię pięknych lasów, które jak sierpem obejmowały horyzont i graniczyły z zaroślami żerańskimi. Za gościńcem leżały szeroko łany pięknie uprawne, snąć dworskie, bo jednolite. Teraz na nich było jedno morze płowiejącego żyta. Zapatrzył się Tomek cały zajęty projektem osuszenia, a wokoło niego zarośla kipiały ptasiami pieśniami i cała ziemia dyszała słońcem i rozkwitem. Z lasu wyszedł człowiek w ubraniu dworskiego strzelca, z flintą na ramieniu, zdziwił się na widok obcego i podszedł. Spojrzeli na siebie, strzelec uchylił czapki z galonem, Tomek podniósł rękę do swojej. — Pan podróżny? — spytał gajowy. — Albo co? Wy z policji? — . Nie. Tak sobie pytam. Ja mam tu rewir graniczny z Żeraniem. — A czyje to lasy? — Hrabiego Ossorii ze Stradynia. — To się będziemy często spotykać, bo ja służę w Żeraniu. — Taak — przeciągnął gajowy lekceważąco. — To wy od niedawna chyba. Przestał mówić „pan”. — Od niedawna, bo jeszczem nie miał czasu oszacować szkody w tym zagajniku, alem rano tu już widział jakieś krowy i jutro sołtysa sprowadzę. — I–i–i — szkoda waszej fatygi. Po somsiedzku żyjemy od dawna. Ja też nie bronię, jak z Żerania po grzyby i jagody do nas chodzą. A i wy, jak do mnie wstąpicie, to się poczęstunek znajdzie. — Więc to wasze krowy tu się pasą? — A może i czasem przejdą granicę. Szkody tu nijakiej nie zrobią. — Tak wam się zdaje, a mnie inaczej. Zagajnik się zamknie od jutra, więc po „somsiedzku” wam radzę, żeby krowy granicy nie przechodziły, bo za pasanie w zapustach wysoka taksa. — Ho, ho, tak sobie poczynacie ostro, byście prędko nie ustali. Obejdzie się łatwiej hrabstwo bez Żerania jak Żerań bez nas. I odszedł bez pożegnania